Best Coast
Crazy For You
[Mexican Summer; 27 lipca 2010]
Pomysł na recenzję nr 1 – Wiesław Weiss mode ON.
Suchy ton (12 utworów, niewiele ponad 30 minut muzyki), pokoleniowy wręcz dystans (Zespołowe duo łączy naiwna wersja relacji typu „Mistrz i Małgorzata”) i toporne metafory – Debiut Best Coast nie jest podmuchem letniej bryzy, orzeźwiającej delikatnym chłodem, ale pustynnym wiatrem, leniwie przejeżdżającym się po słuchaczu i pozostawiającym go w stanie nieznośnego otępienia. Jak na fana Pink Floyd przystało, wypunktowałbym też na dłuższą metę nużące powielanie wyblakłych klisz (Podmiot liryczny „Crazy For You” jako rzecznik wszystkich beznadziejnie, bo nieszczęśliwie i niemożliwie – w sensie szans na realizację uczucia – zakochanych) i hołdowanie męczącym zabiegom produkcyjnym (Ziarnisty miks, błąkające się wokale, cukierkowo przesterowane gitary wydają się tanią próbą skapitalizowania wakacyjnych „motywów i motywików”). Problem zasadniczy – może i jestem „stuletnim dziadem”, ale nie jestem Wiesławem Weissem, który wciąż nie kojarzy mi się z niczym poza obfitym wąsem. Ponadto, znęcanie się nad techniczną stroną „projektu Best Coast” jest jak utyskiwanie na banalność dźwiękowych presetów, które mają być właśnie i jedynie drogą na skróty na trasie twórca-odbiorca. I jako ów preset, zestaw powszechnie i w mig rozumianych skojarzeń – mnie niebezpiecznie kojarzący się z (nie)normalnym światem Twilight – „Crazy For You” sprawdza się wyśmienicie.
Pomysł na recenzję nr 2 – Kill all hippies!
Powtórka z rozrywki i szorstkiego rozliczenia z sofomorem Wavves, bo też wielość punktów stycznych sprawia, iż nie wiedząc o związku Bethany Cosentino z Nathanem Williamsem próbowałbym ich zeswatać. (Przy okazji, pomyślcie do czego będą zdolne – albo i niezdolne – ich dzieci!) Choć po prawdzie oba wydawnictwa bardziej się dopełniają – „King Of The Beach”, jako emanacja przeklętego emo-like samoświadomością patałacha vs. „Crazy For You”, jako słodko-gorzkie pragnienie bliskości, intymnego współdzielenia czasu z kimkolwiek – perfekcyjnie realizując przy tym genderowe stereotypy. On, jako wiecznie użalający się nad sobą leniwiec, którego plan na życie sprowadza się do naiwnego wishful-thinking – ona, jako naznaczona tragiczną tęsknotą ZA i DO matrona, która pozbawiona cech własnych definiuje się poprzez zestaw świadczeń na rzecz „ukochanego”. Żadne american dream, nawet nie tarantinowskie „True Romance” – ledwie „Married... with Children” (nigdy nie byłem fanem polskiego tytułu). Tyle że żenująco nudne i pozbawione humoru. And isn’t it ironic... don’t you think? / A little too ironic...
Pomysł na recenzję nr 3 – Scott Pilgrim Vs. The World
Serial „Jako oni się kochają?” jest tylko pozornie interesujący – w jego przypadku najciekawsza wydaje się realizacja maksymy Ariego Golda (najbarwniejsza postać serialu „Ekipa”) – To miasto [Los Angeles – przyp. ml.] kocha powroty!, a u niej sprowadza się do cukierkowej nachalności openera albumu i było nie było jakiegoś tam indie-creed wyniesionego z Pocahaunted. Ale wszystko marność, bo moim zdaniem to wyłącznie wyćwiczona poza – przywołany wyżej preset, idylliczny klimat skąpanej w słońcu plaży wygrywany na wszelkie możliwe sposoby. I mean, Brian Wilson reinterpretuje Gershwina próbując pogodzić muzyczne tradycje amerykańskich wybrzeży, ale media, mające faktyczną moc sprawczą, stawiają na przeciętną parkę slackerów, niezdrowo emocjonując się ich byle pierdnięciem, gestem, słowem, choć oboje nie mają za wiele do przekazania. Więcej, jestem przekonany, że postawieni przed pytaniem: What would you do to make the world a better place? oboje odpowiedzieliby – Legalize it!. A przecież to niczego nie rozwiąże.
Może się wam wydawać, że Wavves i Best Coast mają świat u swoich stóp, a ich tegoroczne płyty to idealny soundtrack do mijającego już lata – nie twierdzę, że w tej scenerii się nie sprawdzają – ale tak naprawdę daliśmy się zakrzyczeć muzycznym tabloidom. Ale zanim pójdę, następnym razem wkładając płytę do odtwarzacza lub raczej wczytując pliki mp3 do plejerki, pamiętaj, że czasu zmarnowanego – sorry, ale nie mogłem sobie odmówić rockistowskiej wręcz puenty – na słuchanie którejkolwiek z tych płyt, w żaden sposób już nie odzyskasz. And you’re one step closer to the edge…
Komentarze
[15 września 2010]
[31 sierpnia 2010]
[31 sierpnia 2010]
[28 sierpnia 2010]
Dlatego ciekawszy jestem tego co będziecie mieć do powiedzenia o Sufjanie
[28 sierpnia 2010]
a co do tego debiutu, będzie kurz. chociaż momenty są hehe..
[27 sierpnia 2010]
[27 sierpnia 2010]
[27 sierpnia 2010]
[27 sierpnia 2010]