Ocena: 5

Wavves

King Of The Beach

Okładka Wavves - King Of The Beach

[Fat Possum; 3 sierpnia 2010]

Rozumiem komu ta płyta może się podobać – nastolatkom z pęczniejącym czytnikiem rss i attention span wynoszącym od trzech do pięciu minut, młodzieży, której świat to wciąż przyjemna, bo pozbawiona poważnych problemów zero-jedynkowa gra i całej reszcie, dla której w muzyce liczy się „potęgowanie doznań”. Rozumiem też dlaczego może się podobać – jest bezpośrednia, acz ironiczna, natychmiastowa, ale nieprzesadnie zajmująca, beztroska, choć nie pozbawiona poważnych ambicji (To take on the world would be something…). „Wszystko świetnie”, pod warunkiem, że tego właśnie oczekujesz od muzyki. W sensie, pod warunkiem, że wciąż jesteś prawiczkiem – jak wiadomo, dziewice nie występują już w przyrodzie – borykającym się z niezrozumieniem środowiska, upierdliwymi rodzicami, a kieszonkowe wystarcza ci zaledwie na przysłowiowy wypad do kina i wizytę w „macu”.

I wcale nie chodzi mi o faktyczne combo przymusowego celibatu i przykrej niewypłacalności, ale pewien stan umysłu – niepokojące zakleszczenie w rzeczywistości nastolatka, z której Williamsa przecież dość gwałtownie wyrwano, a do której ten, niniejszym albumem, powraca. Dla lepszego kontrastu, jak śpiewają również wchodzący w dorosłość panowie z Vampire Weekend na przyjemniejszym momencie wątpliwego albumu But in the years that passed / Since I saw you last / You haven’t moved an inch.

Bo choć pozornie wydarzyło się wiele – ot, turbulencje na trasie szybkiego lotu do sławy – to zwyżka formy na odcinku „Wavvves”-„King Of The Beach” wydaje się bardziej szczęśliwym zbiegiem okoliczności – przygarnięcie piekielnie zdolnej sekcji rytmicznej osieroconej przez głupio zmarłego Jaya Reatarda – niż wynikiem dojrzewania Williamsa-artysty. Mówcie co chcecie (transformacja? metamorfoza? Nirvana?!), ale ja zatrzymam się na mniej pretensjonalnym pułapie leniwego przeprasowania wiecznie pogniecionej koszuli – to wciąż ten sam brudny pop-punk, tyle, że dla niepoznaki dobrze „wyprodukowany”. I mean, Marek Sawicki na łamach serwisu – świetna rubryka Out Of Print – poleca rzeczy na tyle lepsze i bardziej zajmujące, że aż mam ochotę dołożyć Wavves i ich fanom soczystym cytatem z Terminal Boredom May the drunken ghosts of the dead junkies these posers idolize haunt their asses forever!.

Ale zanim rzucisz kamieniem – daj kamienia? – przyznam bez bicia, coś jest w zestawie opener-„Post Acid”-„Baseball Cards” (z ewentualnym rozszerzeniem na „Green Eyes” i „Mickey Mouse”) tyle, że to „doświadczenie” zwyczajnie jednorazowe i nieprzyjemnie kartonowe, niczym jedzenie w przywołanym już „macu” (acz Big Tasty to im się udał).

Sedno w tym, że „King Of The Beach” imho lepiej wypada „na papierze”, a dużo ciekawsza od samego albumu była dyskusja, którą wywołał. Chyba, że podpadasz pod warunek przedstawiony we wstępie. Rozumiem, że ta płyta, mój Ty niedopieszczony seksualnie czytelniku, może się podobać. Rozumiem też dlaczego. Mnie się nie podoba. Znaczy się, podoba mi się na tyle, by albumu posłuchać „raz czy dwa”, unieść brew w lekkim zdziwieniu, ale na tym koniec. Zwyczajnie nie mam chęci ani siły dawać „King Of The Beach” kolejnych szans. Na przekór sobie, w przypadku Wavves – i „liderującego” im Nathana Williamsa – nie wierzę, aby ludzie się zmieniali. I nawet jeżeli po części utożsamiam się z przekazem – było nie było, uniwersalnym, ale taka właściwość ogólników – to już dawno wyrosłem z serialu „Książę Bel-Air”. Teraz śmieszą mnie rzeczy w stylu „East Bound & Down”. A w następnym odcinku rozliczymy się z banalnym i leniwym debiutem Best Coast. Stay tuned!

Maciej Lisiecki (16 sierpnia 2010)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Karol Paczkowski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Mateusz Krawczyk: 5/10
Średnia z 11 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: sremzes
[9 grudnia 2010]
Płyta mi się podobała, przez tydzień miałem na nią zajawkę. Ale potem szybko zaczęła mi się nudzić. Ściągnąłem poprzednią \"Wavvves\" i tej już słucham dwa tygodnie i wydaje mi się fajniejsza. Jakaś taka bardziej autentyczna i bezkompromisowa. Wszystko na niej buczy i szumi i to jest piękne.
Obie płyty dają dużo fajnej radochy, może na krótko ale czemu sobie nie robić takich małych przyjemności.
Gość: M
[15 września 2010]
autorowi polecam zestaw: koń.browar.serial
Gość: jaca
[31 sierpnia 2010]
Poziom ozieblosci autora na poziomie "znudzonego seksem" Malenczuka. Mi tam ciagle staje na widok jeża.
Gość: q
[25 sierpnia 2010]
To recenzja czy wybuch frustracji?
Katie
[19 sierpnia 2010]
Nie mam absolutnie nic wspólnego z socjologicznym kontekstem stworzonym przez Maćka, a mnie się ta płyta podoba. Podczas gdy poprzednia była niesłuchalnym straszydłem, ta jest sympatyczną, młodzieńczą, sezonową zajawką, której za kilka tygodni pewnie zmienię ocenę, bo mi się znudzi. Best Coast właśnie przy Wavves to jest takie radosne granie bez ładu i składu, bez historii, bez ikry, a na KOTB życia jest jednak dużo więcej.
Gość: mjedras
[19 sierpnia 2010]
Ok, Lisiecki. Temat wiadomo, najbardziej męczący chyba od czasów debiutu Vampire Weekend. Ja tak o tym nie myślę, żeby dyskusja jaką album wywołał była ciekawa.

(Nie czepiałem się wcale, bo tekst jest fajny, tylko starałem się zrozumieć argumenty. Nie zrozumiałem; może dlatego, że nigdy nie wymiotowałem po niczym pierwszym. Albo coś. Wszystko spoko, sam pewnie znudzę się formułą kiedy średnia dobowa spadnie poniżej dwunastu, ale z jednorazowością to nadużycie trochę, moim zdaniem. I jednak autentyczność! Kurde).

PS. Nazywanie "kontekstem" wszystkiego, co nie należy do zbioru "o muzyce" (którym zajmują się Borys i Afrojax) jest nie tylko krzywdzące dla samego "kontekstu" (czekam na pierwszą osobę, która dostanie mdłości na dźwięk słowa), ale też nieprawdziwe. "Kontekst" nie wyklucza analizy muzykologicznej. Wręcz przeciwnie.
Gość: szczur
[19 sierpnia 2010]
ale ej, poważne pytanie, jak takie kawałki jak s/t mogą się nie podobać, o super soaker nie wspominając.
iammacio
[19 sierpnia 2010]
trochę wbrew sobie - po razu drugi! - bo miałem nie udzielać się w dyskusji, bo już zwyczajnie jestem tematem (i tym albumem) zmęczony.

Jan@ O muzyce piszą Borys i Afrojax. Z oczywistych przyczyn bardziej zajmujący jest kontekst. Dla mnie i dla ciebie. Dla zdrowej większości. W tym przypadku o muzyce było w recenzji debiutu.

Niego@ I tak, i nie. W tym przypadku akurat za wiele sie nie dzieje. Więcej nerwowego - 'chwytającego za serce' biegania po gryfie, think bubblegum-pop - niż przemyślanych zagrań.

Pszemcio@ piona!

Marek@ hehe

pw@ pozdro!

1) Żarty. No jasne. W recenzji - tak jak na płycie - nic nie jest 'na poważnie'. Bo czemu miało by być? Nikomu do alkowy zaglądać nie zamierzam - chodziło mi bardziej o stan umysłu, nastoletnie 'jaranie się' 'byle czym'. Bo ta płyta - podobnie jak Best Coast - to takie 'byle co'. Jasne, bardzo natychmiastowe - Angole powiedzieli by 'immediate' - ale jednorazowe. Z początku cieszyłem się jak pierwszym fajkiem, ale potem przyszło otrzeźwienie i refleksja - po pierwszym fajku wymiotowałem jak kot.

2) Na początku chciałem jakoś lepiej uchwycić moment załamania się Williamsa - chwilę w której ze strachu przed rzeczywistością powrócił w bezpieczny świat gówniarskiej beztroski - ale zwyczajnie nie umiałem. Ironia na płycie bierze się imho ze strachu właśnie - koleś dostał ostro po dupie, więc włączył mode 'reality bites'. Kto widział film, ten zrozumie. Jak zacznie mówić szczerze to zrobi się interesująco. Może.

3) Luźna? Bez napinki? Może. Imho to wszystko poza. 'Posing like a swan'. W świetle powyższych wątpliwości ode mnie do niego, pytanie o autentyczność jest zwyczajnie śmieszne. Jak - ponoć - mawiają w Kielcach 'Jebał go pies!'.

4) Do autentyczności. W ostatnim podcaście Marek prezentował kawałek Matta K. Shrugga - jego 'Gone Ashtray' wymiata po całości. Zestawiam obu panów i oczyma wyobraźni widzę krwawą konfrontację. Kto wychodzi z niej zwycięsko? 'Take a second, listen'.

5) Jedras, ale ja doskonale rozumiem dlaczego ta płyta może się podobać. I jakoś tam też mi się - głównie - na początku podobała. Ale mam tak - i nie ja jeden chyba - że czas mocno weryfikuje moje zajawki. Wavves wytrzymali kilka dni. Strasznie papierowe granie. Ale miast 'się czepiać', weź pod uwagę fakt, że ja zwyczajnie nie jestem targetem (pozdro Lewar). Wzorem kumpla zacznę paradować w designerskiej koszulce z napisem 'dziadostwo'. A czego słucham to widać - w zdrowej większości - na last.fm i spotify.
Gość: mjedras
[18 sierpnia 2010]
Ok, czekałem na ten tekst chyba z kwartał.

"To take on the world..." jako przykład poważnych ambicji to rozumiem żarcik taki?

Ale sedno: argumenty o formie-zbiegu okoliczności, zero-jedynkowej grze i pozie na beztroskie nie-dorastanie pozwalają przewidywać, że w rozliczeniu z debiutem Best Coast pojawią się zarzuty o brak autentyczności. Serio?

Ja tam RSS odkryłem tydzień temu, a płytą się jaram od miesiąca. Nie rozumiem, że ta płyta, mój Ty ponadseksualny (?--nie wiem co tu chciałem napisać; losowy przymiotnik) Macieju, może się nie podobać. Nie rozumiem też dlaczego. Mnie się podoba. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że masz czterdzieści lat i słuchasz tylko późnego Bacha.
Gość: Lemisz
[17 sierpnia 2010]
Dla mnie to jest luźna wakacyjna muzyka bez żadnej napinki. Pewnie za 2 miesiące zupełnie zapomnę o tej płycie ale na razie jest spoko.
pklimczak
[17 sierpnia 2010]
Fajowska płyta, dobre piosenki, teksty też jakoś ujdą. W kategorii: "przyjemność słuchania" w tym roku w czołówce.
Gość: szczur
[17 sierpnia 2010]
Ej właśnie, czemu znowu z wertykalną muzyką oktofoniczną (to też kontekst "pozamuzyczny", btw), są inne sposoby na opisanie, czemu dokładnie taka i taka melodia się podoba. I tam inne portale, taki na przykład Bartek Iwański pisze fajne teksty skupiające się jednak na wartościach songwritingowo-melodycznych i robi to bez popadania w septymolki.
Gość: bilewski
[17 sierpnia 2010]
zajebista płyta. HOOKI!
Gość: Cypher303
[17 sierpnia 2010]
@kaczorowska - wydaje mi się, że nikt nie czepia się braku opisów kawałków na 3000 znaków, a tego, że przyjęta w recenzji konwencja jest po prostu słaba. ; ) Inne portale jakoś potrafiły napisać na temat i zrobić to ciekawie. Pzdr.
kaczorowska
[17 sierpnia 2010]
@Cypher303 - hola hola, nie napisałam nic o słabych tylko nieciekawych, a to inna kwestia. znowu rzucę truizmem (sorry Szczurze), ale nie udawajmy, że z nowym albumem Wavves przerzucił się na wertykalną muzykę oktofoniczną/inny równie absurdalnie brzmiący w tym kontekście muzykologiczny bełkot i będziemy omawiać budowę każdej z tych wiekopomnych kompozycji na 3000 znaków. po prostu zarówno czytanie jak i, zapewne, pisanie o fenomenie jest w tym przypadku o wiele bardziej interesujące imho
Gość: pw
[16 sierpnia 2010]
Polecam spróbować Ci słuchać muzyki, bez ówczesnego zapoznania się z postacią twórcy, jego życiorysem, osobowością oraz szerokim kontekstem meta-krytycznym (cokolwiek to znaczy).
To zwyczajnie gitarowa-plażowa muzyka, sam dobudowałeś do tego całą skomplikowaną "konstrukcję ideową" pozdro !
Gość: niedopieszczony czytelnik warn
[16 sierpnia 2010]
"Matkę oszukasz, ojca oszukasz, ale nóżki nie oszukasz" - lista roku, zróbcie hałas dla zespołu Jaya Reatarda.
Gość: Cypher303
[16 sierpnia 2010]
@Kaczorowska - Mimo, że nie jestem die-hard fanem Wavves (ale opisywany album oceniłbym na, powiedzmy, 7 - jak Kasia Wolanin - poprzednim dawałbym solidarnie 3/10), wejść w polemikę muszę. ; ) Ciekawa teza, o słabych płytach da się pisać tylko uciekając od tematu. Możliwe, że jestem odrobinę staroświecki i wychowany na innej szkole, ale jednak na portalu muzycznym wolę czytać rzeczowe opinie o muzyce, a nie elaboraty społeczne, zostawmy to socjologom może? ; )) Chociaż, nie da się ukryć, to łatwiejsze od napisania rzeczowej i dobrej recenzji zarazem.
Gość: krzesło
[16 sierpnia 2010]
komcie mi się nie dodają! gdzie są moje komcie?!
Gość: jakub [prawiczek]
[16 sierpnia 2010]
proponuje zeby kazdy przy dodaniu komentarza zaznaczyl czy uprawial juz seks bo to kluczowa kwestia tutaj
Gość: marek
[16 sierpnia 2010]
wątek o tej płycie na termbo jest dziś zaraz obok wątku pt. "What are you shitting today?". szczerze powiedziawszy, śmiało mogliby go połączyć w jeden.

Maćku, gdyby powiązać attention span fanów z ich życiem płciowym, "Blood, Guts & Pussy" The Dwarves słuchałoby się w klasztorach.
Gość: szczur
[16 sierpnia 2010]
@niego
rockism to jakby idealny przykład mówienia o muzyce przez pryzmat kontekstów.
@kaczorowska
oh wow, naprawdę? naprawdę.
Gość: kotlet krabowy
[16 sierpnia 2010]
świetna gówniarska płyta. A aluzje do seksualnego niedopieszczenia, no weź się Ty mój redaktorze, weź się ;]
Gość: pszemcio
[16 sierpnia 2010]
jak dla mnie ta recka to własnie takie zgrabne trafienie w sedno, więc luzik
kaczorowska
[16 sierpnia 2010]
@Cypher303 - Ta "moda" się kończy gdy recenzuje się album, który jest naprawdę ciekawy muzycznie. Maciek sprawnie wyłożył skąd wziął się hype "King of the Beach" i kto to podchwycił, bo sama muzyka przez siebie tego nie tłumaczy.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także