Four Tet
There Is Love In You
[Domino; 25 stycznia 2010]
Mam pełną świadomość, że nieco na wyrost doceniamy najnowszą produkcję Kierana Hebdena. Ani to odkrywcze, ani specjalnie oryginalne. Ale jest jeszcze coś i to coś w tym przypadku znaczy naprawdę wiele. Nikogo tu zatem nie faworyzujemy, jedynie pod wpływem niezwykle urokliwej zawartości krążka oraz wydźwięku tytułu „There Is Love In You” przytępiamy lekko ostrze krytyki. Przymykamy oko na pewne niedociągnięcia. Wszelkie złe intencje odkładamy na bok i poddajemy się sile miłości, która, jak zdaje się mówić nasz bohater – tkwi w każdym z nas.
Kilkanaście miesięcy temu tej miłości jednak jeszcze nie było. Nie pojawiła się nawet w najśmielszych planach. Trudno było nawet odnaleźć w pamięci jakiekolwiek ślady uczucia z dawnej przeszłości. Kto mógł przypuszczać, że będziemy się ekscytować najnowszymi dokonaniami Four Tet? A tu proszę, coś zaiskrzyło i na chwilę zapomnieliśmy o recenzenckim szkiełku i oku. Najpierw kolaboracja z Burialem, potem ponad dziewięciominutowe, singlowe „Love Cry” sprawiły, że znowu everything może być ecstatic – w przeciwieństwie do poprzedniej płyty Four Tet o takim właśnie tytule. Wiatr historii ponownie zmienił swój kierunek i zaczął niesłychanie sprzyjać Hebdenowi, który wykorzystał ten moment, uderzył i przełamał kry lodu szczelnie nas otaczające.
Wysokie umiejętności i zmysł twórczy potwierdza już w otwierającym „Angel Echoes”, którego prostolinijność urzeka narastającym napięciem i wprowadza w lekkie uniesienie. A potem jest tylko lepiej: „Sing” to kolejna bardzo udana próba przeniesienia pozornie banalnych wzorców; na uduchowionym „Plastic People” wyraźne piętno odcisnęła współpraca z autorem „Untrue”, a „She Just Like To Flight” to sentymentalny powrót do brzmienia kołysankowych momentów na „Rounds” i „Pause”. „There Is Love In You” to w całości powrót do wysokiej formy, o której mogliśmy tylko pomarzyć. A to już coś i to coś w tym przypadku znaczy naprawdę wiele.