Sufjan Stevens
The BQE
[Asthmatic Kitty; 20 października 2009]
Wiadomość o wydaniu „The BQE”, instrumentalnej ścieżki dźwiękowej do filmu w reżyserii Sufjana Stevensa, przeszła bez echa. Wprawdzie zapis płytowy jest post-premierą materiału, który pierwotnie wykonywany był jeszcze w 2007 roku, ale masom fanów Amerykanina dopiero teraz dane będzie poznać pierwsze „symfoniczne” dzieło ich idola. Ów brak medialnego szumu i brak entuzjazmu po stronie słuchaczy świadczą o pobłażliwej recepcji albumu – „The BQE” zdaje się być w oczach środowiska muzycznego ledwie ekscentrycznym wybrykiem, ot, niegroźnym widzimisię. Gdyby jednak krytykę tej płyty poprzestać na spekulowaniu co do motywów jej autora, ocena byłaby wyższa. No bo zakładam, że Sufjan napisał materiał zaraz po śniadaniu, a przed masturbacją, mając pod ręką szklankę pomarańczowego soku i czapkę bejsbolówkę na głowie. Fajowo, ale co z tego? Poruszamy się na poziomie faktów, a te są (powiedzmy) takie: twórca „Illinois” sięgnął do klasycznej tradycji i proponując swoją jej interpretację, wpisał się w trwający od kilku wieków dialog sztuki „wysokiej” z „niską” czy „elitarnej” z „popularną”. O ile w przestrzeni muzyki poważnej Stevens nie znaczy nic, to w przestrzeni popkultury zajmuje pozycję zbyt autorytatywną, by go traktować pobłażliwie. I nie chodzi nawet o przeciętną słuchalność tego materiału (który nieobytym słuchaczom, jak np. ja, może wydać się podobnie artystyczny co oratoria McCartneya), ale o walor kulturowy, a raczej jego brak. Jeśli bowiem jest jakiś sens w przenoszeniu doświadczeń muzyka popularnego na grunt klasyki, to tkwi on w nowatorstwie, przełamywaniu barier i wypracowywaniu wartości innych niż suma poszczególnych składników (przy czym „innych” nie oznacza „lepszych”). „The BQE” ucieka od takiej odpowiedzialności – stawia nas oko w oko z samozadowoleniem autora, ale niczym więcej. Jest to bowiem album miernego naśladownictwa, neoromantycznego resentymentu, który w wydaniu Stevensa często cieszy, ale nigdy do końca nie satysfakcjonuje (ani romantyków, ani fanów „Illinois”). Gdyby ta płyta miała sens, to byśmy o niej dyskutowali, a że nie dyskutujemy, wydaje się być pozbawioną sensu , co najmniej tak samo jak muzyka kantrowa.
Więcej o starciach popkultury z muzyką poważną w Screenagers Take Away: Otwarcie drzwi.
Komentarze
[11 listopada 2010]
Ech, nie ma to jak współziomki Dody i Rubika zabierają się do uczonego rozkładania muzyki twórców o jakich w ich kraiku można tylko pomarzyć...
[8 grudnia 2009]
[7 grudnia 2009]
[7 grudnia 2009]
[7 grudnia 2009]
[7 grudnia 2009]