Ocena: 8

Tigercity

Ancient Lover

Okładka Tigercity - Ancient Lover

[własnym sumptem; wrzesień 2009]

Łukasz Błaszczyk: Idylliczna miłość Tigercity i polskiej publiczności nie jest wcale, jak by się mogło zdawać, bez precedensu. Zaskakująca popularność zagranicznych artystów, którzy na Zachodzie są albo niedostrzegani, albo mocno przebrzmiali, ma w naszym kraju długą, wielopokoleniową tradycję. Dzięki niezłomnej, kontrkulturowej postawie naszych rodziców na złotą polską jesień życia mogą liczyć tuzy w rodzaju Budgie, Pendragon czy Marillion, a ich następcy z U2, Tool, Archive czy Metalliki nie muszą martwić się artystycznym bankructwem, gdyż miłość, jaką darzy ich nowe pokolenie polskich melomanów, jest i będzie bezwarunkowa. Idąc za ciosem, można śmiało prognozować przyszłość, w której Radiohead – bardzo dobrze rokujący młody brytyjski zespół – swój dziewiąty, dziesiąty album wyda dla Kayaxu. Sporo było tych lokalnych fenomenów i każdy kolejny coraz boleśniej przypominał o naszym muzycznym zapóźnieniu. Owo zapóźnienie było oczywiście następstwem peerelowskiej przeszłości, która upłynęła pod znakiem izolacji kulturowej i którą z rzadka ubarwiała donkiszoteria nielicznych dziennikarzy muzycznych, zmierzających do zniwelowania przepaści cywilizacyjnej po obu stronach Żelaznej Kurtyny przy pomocy prog-rocka. Wraz z upadkiem Muru Berlińskiego z Zachodu powiało wichrem zmian, które wieścili Scorpions. Krytycy i słuchacze nadrabiali stracony czas, Trójka nie była już jedynym opiniotwórczym medium w kraju, a nowym prog-rockiem został konający grunge, potem zaśniedziały trip-hop, a jeszcze później martwe gitarowe indie. Mimo dobrych chęci i szlachetnych intencji zawsze pozostawaliśmy z tyłu stawki, mocno spóźnieni, jarając się rzeczami, które na Zachodzie zdezaktualizowały się kilka lat wcześniej. Na przełomie mileniów, gdy reszta świata dochodziła do siebie po „Kid A”, Polacy wciąż jeszcze opłakiwali śmierć Kurta Cobaina.

Kuba Ambrożewski: I znów będzie, że wylewamy żale i frustracje seksualne... Zabawne, Łukaszu, że ostatnią nutą pierwszego akapitu jest u Ciebie brudny akord grunge’owy. Wszak bohaterowie naszej recenzji wyglądają dokładnie jak zespół z tego nurtu. Ale do tego, zdaje się, jeszcze dojdziemy. Co do meritum zaś, argument wydaje mi się trafiony w punkt. Świat mógł sobie wchodzić w nowy wiek wraz z „Kid A”, ale dla polskiego nastolatka „przeżyciem pokoleniowym” roku 2000 były dwa koncerty Pearl Jamu w Katowicach – do teraz obserwuję, jak często powraca ten motyw u znajomych, często obcych dla siebie osób. Sorry, ale to ówczesna awangarda post-grunge’u i nu-metalu wypełniała znaczącą część playlisty „Trójkowego Ekspresu”, niestety nie nagrania Modest Mouse i Built To Spill. I co lepsze, nie było to coś, co nas w tamtym czasie jakoś strasznie dziwiło. Dwutysięczny to wciąż był głęboki rów lat dziewięćdziesiątych.

ŁB: Bezpieczna nierównowaga trwałaby dziś w najlepsze, gdyby nie gwałtowny rozrost zorientowanych na muzykę polskich serwisów internetowych i blogosfery, które ustanowiły realną alternatywę dla mocno leciwych i niedzisiejszych ośrodków kreowania opinii. Ludzie, którzy dali Polsce niezal, w ciągu zaledwie kilku lat zdołali chałupniczo i po partyzancku dogonić Zachód. Tym samym osiągnęli to, czego przez dziesięciolecia nie udało się osiągnąć ich poprzednikom, choć oczywiście dysponowali niewspółmiernie potężniejszymi narzędziami i żyli w znacznie weselszych czasach. Polscy słuchacze nie tylko zdążyli załapać się bez żadnego opóźnienia na najświeższe i najistotniejsze muzyczne zjawiska tej dekady, ale i w końcu nadrobili zaległości. Nastąpiła wreszcie rehabilitacja muzyki pop – jej twórcy zaczęli być postrzegani w kategorii artystów, a nie hochsztaplerów. Udało się tym samym zmarginalizować zatwardziały polski rockizm, rozpanoszony w półświatku szemranej kontrkultury, który przed nastaniem ery internetu karmił się właśnie nienawiścią do popu. Co prawda muzyczna odwilż dotyczyła z początku głównie garstki słuchaczy i recenzentów – polscy artyści rozpoczęli reedukację od Joy Division i The Rapture i póki co na tym się skończyło – ale z czasem coraz bardziej rozszerzała swój zasięg. Fascynacja Tigercity, która z nieszkodliwej zajawki kilku osób przerodziła się w ciągu paru lat w masową, jak na lokalne warunki, podjarkę, stanowiła dobitne świadectwo zmiany warty, jaka dzięki internetowi dokonała się w środowisku konsumentów muzyki alternatywnej. Polskie minitournee zespołu, choć nacechowane lokalną egzotyką, było nie tylko żywym dowodem sił sprawczych rodzimych obrońców niezalu, ale i jedynym – poza kontekstem obskurnych amerykańskich spelun – przejawem zainteresowania w cywilizowanym świecie grupą, która przecież nagrała jeden z najlepszych albumów pop tej dekady. Rewizja historii gatunku z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, na którą pokusili się przy okazji „Pretend Not To Love” Tigercity, odzyskując dla polskich słuchaczy Hall & Oates, Prince’a, Madonnę, Steely Dan, Fleetwood Mac itp., może i nie mogła wywołać zachwytu na Zachodzie, ale genialny songwriting mógł i powinien. Pitchfork jednak uparcie milczał, w „NME” się znęcali, a polska blogosfera wiedziała swoje i miała pełne prawo prężyć klatę.

KA: Jest taka fajna scena w „Potopie”, jak Zagłoba mówi: „Jam to, nie chwaląc się, uczynił”. A na poważnie – możesz mieć sporo racji. Już wcześniej wprawdzie spory poklask zyskało u nas kilkoro z ulubieńców brytyjskiej prasy, ale nie oszukujmy się – to były zespoły rockowe, a „popowe” głównie w wyspiarskim, postbitelsowskim rozumieniu tego terminu, gdzie oznacza to przystępną formę piosenkową, obecność w dużych mediach i na okładkach pism. Na tej zasadzie popowymi wykonawcami byli The Jam czy Oasis. Kilka lat temu fani The Smiths i fani Madonny to nie byli ludzie, których spotykałbyś przy tym samym stoliku z piwem zazwyczaj. Brakowało łącznika pomiędzy. Przypominasz sobie może, jakim obciachem w rockerskich środowiskach (czy po prostu w kręgach ludzi, którzy chcieli podkreślać swoją „kulturę muzyczną”) na początku tej dekady było przyznawanie się do słuchania hip-hopu? „Nie lubię hip-hopu. Poza Fiszem. Ale czy Fisz to jeszcze hip-hop?”. Tigercity dla wielu rockersów byli Fiszem popu – sekretnym przejściem w kuszącą krainę do tej pory oficjalnie zarezerwowaną dla posiadaczy słabszego gustu i gorszej wrażliwości. Dawali tę samą słodycz co regularne wydawnictwa wymienionych wyżej przez Ciebie znakomitości, ale robili to pod płaszczykiem niezależnego credibility. Mieli grunge’owy look i status zespołu indie – co zatem mogło być w nich złego?

ŁB: Sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Przyszedł czas na długogrający debiut – rzecz zresztą dyskusyjna, bo „Pretend” to mniej EP-ka, a bardziej minialbum, krótszy od „Ancient Lover” tylko o 10 minut – a wraz z nim pora na weryfikację. „Fake Gold” było niczym fala paniki na porodówce, a gdy w końcu na necie pojawił się stream albumu i opcja zakupu płyty, zaczęło się pokutnicze samobiczowanie polskich fanów grupy i posypywanie głów popiołem. Oto bowiem załoga okrętu flagowego polskiego niezal-środowiska wywiesiła wrogą banderę i zwróciła się przeciwko swoim wyznawcom, dzierżąc w ręku najstraszliwszy oręż – gitary. Mniej więcej. Racjonalnie rzecz biorąc, to, co grali dotychczas Tigercity, absolutnie nie dawało podstaw do kreowania ich na bogów dobrego smaku – klawiszowy gej-pop, choćby wyszedł spod palców Prince’a, zawsze będzie synonimem kiczu. Stąd i zwrot w stronę pudel-metalu nie oznaczał w tym wypadku końca świata, lecz był po prostu kolejnym przejawem złego gustu. Na szczęście Tigercity to nie Amazing Baby. Choć „Ancient Lover” stanowi de facto zbiór odrzutów z sesji do „Pretend Not To Love”, zarejestrowanych na nowo, doprawionych na ostro i wypudrowanych, poziom songwritingu na obu tych krążkach jest równie wysoki. No prawie. „Fall Of Graz” to na pewno nie jest przykład najciekawszych rozwiązań melodycznych czy brzmieniowych, jaki przychodzi mi na myśl, a refren „Quicksand”, przy całym szacunku dla fajowej zwrotki, brzmi jak hołd dla wszystkiego, co najgorsze w gitarowym i klawiszowym popie lat osiemdziesiątych, który mógłby z powodzeniem zastąpić „Sussudio” Collinsa w słynnej scenie orgii z „American Psycho”, gdyby zaszła taka potrzeba. Na szczęście cała reszta krążka to optymalne trawienie i twarde dowody na to, że niezależnie od konwencji ostatecznie mają obronić się kompozycje.

KA: Nie no, sprzeciw, wysoki sądzie. A przynajmniej drobna merytoryczna uwaga. Pudel-metal kojarzy mi się z drugą połową lat osiemdziesiątych i kapelkami w rodzaju Whitesnake, Poison albo Skid Row (ewentualnie szersza definicja „gatunku” może obejmować wszystkie odnogi melodyjnego, glamowego hard-rocka/heavy-metalu – Bon Jovi, Def Leppard, a nawet Gunsi). Tymczasem: podczas gdy „Pretend” odpowiadało standardom brzmieniowym roku 1985, longplay teleportował się wprost z 1982. Ten muskularny sound wziął się z przecięcia syntezatorowej nowej fali i power-popu, na jaki trafimy u The Cars czy w ówczesnych megaszlagierach („Jessie’s Girl” Ricka Springfielda albo „Eye Of The Tiger” Survivor to najlepsze przykłady), a nie z fascynacji Richiem Samborą. Rytmiczne riffy „Fake Gold” czy wspomnianego „Quicksand” mogłyby burzyć ściany, ale w obu zespół zachowuje wystarczająco dużo zimnej krwi i egzekwuje swoje popowe killery, nie dając się ponieść niezdrowym emocjom. I w obu przypadkach o ocenie decyduje songwriting – w pierwszym przypadku znakomity, w drugim zdradliwie nierówny (uściski, Łukaszu – świetna ta zwrotka, a refren nijaki).

ŁB: Z tym pudel-metalem zgoda, to po prostu mój ulubiony termin i każdy pretekst, żeby po niego sięgnąć, jest dobry. Natomiast co do songwritingu, gdyby „Mallory” zagrać na tamburynie, cymbałkach i kazać zaśpiewać ją Ewie Farnej, to i tak wyszłoby z tego skończone arcydzieło i najlepsza kompozycja, jaką do tej pory napisali Tigercity. W przeciwieństwie do numeru dwa na „Ancient Lover”, „Red Lips” nie przeszło metamorfozy, odkąd pod koniec 2007 roku zawisło na MySpace zespołu, więc wszelkie powody, dla których ten uroczy deser po „Pretend” dorobił się w międzyczasie reputacji zaginionego klasyku, pozostają aktualne. Utwór tytułowy, podobnie jak pierwszy oficjalny singiel („Fake Gold”), brzmi jak sprawozdanie z tego, co działo się w szeregach zespołu przez ostatnie dwa lata, będąc mariażem ich aktualnego, gitarowego wcielenia i yacht-rockowej przeszłości. Może i nie ma tutaj eleganckiego, przestrzennego smutku na miarę „Let Her Go”, ale jest coś na kształt ekwiwalentu w postaci ładnej, tęsknej zagrywki gitary na drugim planie „Watching The Mountain”. Tymczasem „James Iha”, zaginiony brat bliźniak „Solitary Man”, i leniwe, słodkawe „My Type”, wprost uginają się od panoramicznych klawiszy, czyniąc podziały na stare-dobre i nowe-złe Tigercity jeszcze bardziej bezcelowymi. Ostatecznie ta niesławna wolta stylistyczna wcale nie jest tak jednoznaczna – środek ciężkości waha się pomiędzy gitarami i klawiszami – aczkolwiek należy przyznać, że mimo wszystko zespół operuje jednorodnymi środkami wyrazu i jednolitym nastrojem, sprawiając wrażenie, jakby album stanowił wykalkulowany na zimno koncept, w który muszą wpasować się wszystkie kompozycje. Czy to jest przytyk, czy pochwałka, rozsądzą indywidualne gusta.

KA: Warto w tym miejscu wspomnieć jeszcze o prawdziwie kuriozalnym closerze albumu, „Matter Of Time”, który zupełnie nie może się zdecydować, czy chce być świątecznym pocieszeniem (początek brzmi przecież niemal jak gwiazdkowa przesyłka od Phila Spectora), czy mroczą rozprawą z zagadnieniem śmierci. Nigdy dotąd nie słyszeliśmy równie poważnego Tigercity i można tylko podejrzewać, że musi stać za tym jakaś mroczna historia. I o dziwo nie jest źle, choć wolimy ich, kiedy wyciągają na parkiet. Nie oszukujcie się i nie pytajcie mnie, o czym są piosenki z „Ancient Lover”, bo sami nie wiecie.

ŁB: Polski niezal-światek może póki co spać spokojnie. Wbrew pierwszej obiegowej opinii, Tigercity nie skończyli się, zanim na dobre zaczęli. Jasne, „Pretend Not To Love” jest o to jedno oczko wyżej w skali songwriterskiego mistrzostwa, ale „Ancient Lover”, choć utrzymany w innej, nieco bardziej ponurej i mniej ciekawej tonacji, stanowi komplementarny w stosunku do „Pretend” zapis tej samej wizji komponowania muzyki. Wizji, która pomimo stylistycznego bezguścia gwarantuje sporo uciechy, ale i nie do końca rozwiewa wątpliwości, dotyczące dalszych losów Tigercity. Mając bowiem świadomość ewolucji grupy, począwszy od przyzwoitej, electro-popowej s/t EP-ki, aż do ich aktualnego pudel-metalowego oblicza, naprawdę trudno wskazywać potencjalny kierunek rozwoju grupy. Jedno jest pewne – Tigercity pozostaną na razie polskim fenomenem. Skoro nie udało im się zdobyć uznania na Zachodzie czymś tak doskonałym jak „Pretend Not To Love”, to „Ancient Lover” na pewno nie poprawi ich sytuacji. Fajnie, że wciąż nie składają broni i uprawiają tę swoją wydawniczo-promocyjną partyzantkę, pomimo jawnej olewki ze strony zachodniej prasy muzycznej, jedyne potwierdzenie własnej klasy znajdując na muzycznej prowincji, jaką do niedawna była Polska. Oby jednak odejście Aynsleya, któremu ponoć znudziła się zabawa w rock’n’roll, nie okazało się symptomatyczne, bo wtedy będziemy musieli pożegnać się z jedyną w historii chlubną polską zajawką.

KA: Siła „Ancient Lover” tkwi w jego kilku kapitalnych momentach i bezlitosnej solidności reszty materiału. „Stylistyczne bezguście”? Polemizowałbym. Raczej kilku gości z otwartymi głowami i ponadprzeciętnym popowym zmysłem, którzy – o ile starczy im determinacji – jeszcze nie raz nas zaskoczą. Na razie zaskoczyli tym, że za bardzo nie zaskoczyli. I rozczarowali, nagrywając album tylko świetny zamiast wybitnego. Och, rozczarowujcie mnie tak częściej.

Kuba Ambrożewski, Łukasz Błaszczyk (19 października 2009)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 8/10
Maciej Lisiecki: 8/10
Mateusz Błaszczyk: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Bartosz Iwanski: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Katarzyna Walas: 5/10
Przemysław Nowak: 3/10
Średnia z 15 ocen: 6,06/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
mroo
[19 października 2009]
dodatkowo, wychodziłoby na to,że Polacy dzielą się na grających i osłuchanych, z tym, ze grający nie są osłuchani [ poza wyjątkami potwierdzającymi regułę] i vice versa.

no i to jest bardzo smutna konstatacja, hmm

a w kontekście nadwiślanego zapóźnienia i konserwatyzmu w gustach, to płyta Bad Lieutenant, która obiektywnie brzmi jak odrzuty z Waiting For The Sirens Call przyniosła mi ostatnio trochę słońca w tym smutnym Wrocławiu i to chciałem napisać, no :)
błaszczyk
[19 października 2009]
@mroo
Och, nie chodzi tu o żaden punkt honoru, proroctwa czy usilne promowanie własnych zajawek wbrew logice i w kontrze do całego świata. To znakomita muzyka i tyle, więc się jaramy. Byłoby fajowo, gdyby w 2019 ktoś pamiętał o Tigercity, ale z tekstu wynika, że to jest wręcz mało prawdopodobne, niestety. Nie wiem, o co chodzi z tym Plastikiem. Co do frajdy z czytania, dzięki!

@kolargol
Moim zdaniem to czy polscy słuchacze nadążają za Zachodem z siedmioletnim/dwudniowym opóźnieniem jest bardzo istotne, bo to w prostej linii przekłada się na kondycję lokalnej sceny muzycznej. Gdyby dotychczas wśród słuchaczy, z których przecież siłą rzeczy rekrutują się przyszli muzycy, nie panowała taka mizeria, to przysłowiowych Ścianek byłoby pewnie więcej. Nie chodzi tu o dosłowne naśladowanie, tylko w miarę samoświadome przetwarzanie pewnych wzorców. W kwestii komentowania playlisty Trójki chodziło raczej o czasy prlowskie, natomiast co do realiów współczesnych, po roku '89, to jeden Kostrzewa, którego zdecydowanie nie jestem fanem, wiosny nie czyni. Co jednak W OGÓLE nie zmienia faktu, że gdyby nie prlowska Trójka, to teraz bylibyśmy w centrum muzycznego Trzeciego Świata.

@night
To nie jest wylewanie żalów, tylko raczej taka dość optymistyczna refleksja. Podstawą naszej różnicy zdań jest tutaj ocena "Ancient Lover" - nie postawiłbym znaku równości pomiędzy Closterkeller i Tigercity, nawet gdyby to była ta sama estetyka. Nie mogę się odnieść do opinii większości polskich fanów tego zespołu, bo nawet nie bardzo wiem, gdzie ich (opinii, nie fanów) szukać.
mroo
[19 października 2009]
za kilka lat, w jakimś serwisie, który jeszcze nie powstał, ludzie, którzy jeszcze o tym nie wiedzą będą pociskać polewkę ze screenagers.pl, którego redaktorzy wzięli sobie za punkt honoru wynieść Tigercity do rangi zjawiska epokowego, czy - jak pisze Kuba "pokoleniowego przeżycia" a zespołowi Plastic dali 7/10

No sorry, jeżeli w 2019 ktoś będzie o nich pamiętał,tak jak pamięta się dublet PJ w Spodku to wydrukuję printscreena z moim postem i zjem go na sucho.

Jakie czasy, tacy prorocy.

BTW: Świetnie się Was czyta, nawet przy fundamentalnej niezgodzie z tezami :)
Gość: kolargol
[19 października 2009]
Zdecydowanie chce się z recenzją polemizować. Ale u mnie akurat nie na temat czy Tigercity to electropop i czy jest chujowy, bo tego nie wiem, nie moja działka. Za to zachwyty, że jacy to fajni teraz jesteśmy, bo słuchamy popu na równi z indie i pudel metalem, dokładnie tak jak zachód, są dla mnie słabe. Dla mie żadna różnica czy Polska nasluduje zachód z siedmioletnim opóźnieniem, czy z dwudniowym - to cały czas jest naśladowanie. Jak powstają w Polsce takie zespoły jak Band Of Endless Noise albo Ścianka - wtedy dopiero mamy się czym szczycić.
No i a propos 'Trójkowego Ekspresu', to nu-metal i post-grunge to było może 5% tego, co grał. Tylko przypomnę, że płytami 2000 Kostrzewy były Twilight Singers, Doves i Goldfrapp i na porządku dziennym leciało raczej South, Clinic i Arab Strap.
Gość: night
[19 października 2009]
o wy zgrywusy!

ciekawe przez ile lat jeszcze będziecie wylewać żale że cała polska woli budgie i closterkeller zamiast przerzucić się na oblubiony przez was lecz takiego samego chuja wart electropop z papa dance i tigercity na czele - nie oszukujmy się, przecież nawet większość polskich fanów tego zespołu twierdzi że ta płyta jest po prostu nędzna.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także