Ocena: 8

Q-Tip

Kamaal The Abstract

Okładka Q-Tip - Kamaal The Abstract

[Battery Records; 15 września 2009]

Siedem lat na półkach Aristy przeleżał „Kamaal The Abstract”, zyskując po drodze status zaginionego klejnotu i reputację albumu, który mógł być dla hip-hopu tym, czym był wydany rok później „The Love Below” André 3000. Lecz gdy w końcu Q-Tipowi udało się wyrwać „Kamaala” ze szponów wytwórni, okazało się, że oficjalna premiera krążka nie ma już żadnego znaczenia, poza czysto moralnym, wynikającym z poczucia gorzkiej, bo gorzkiej, ale jednak, sprawiedliwości. Tej stało się za dość. Nie oznaczało to jednak końca wszelkich prób rewizji historii, odmierzania straconego czasu, spekulowania na temat należnego miejsca, jakie „Kamaal The Abstract” winien zajmować w historii muzyki popularnej. Miejsca, które zajmowałby teraz, gdyby Arista wydała go, jak powinna była, w 2002 roku i gdyby słuchacze nie musieli czekać siedmiu lat, by „Kamaala” usłyszeć. Tyle, że status płyty odrzuconej jest przecież diametralnie inny teraz, w XXI wieku, niż był jeszcze dziesięć lat temu. Decyzja wytwórni o odłożeniu krążka na półkę, choć oczywiście wyrządziła olbrzymie szkody Q-Tipowi, dla słuchaczy była tak naprawdę nieistotna.

Q-Tip wyprowadził, chyba nie do końca świadomie, atak prewencyjny, uwalniając płytę i włączając ją na stałe do masowego obiegu, gdy na kilka chwil przed spodziewaną premierą krążka, wyposażonego już nawet w swój numer seryjny, rozesłał promosy do dziennikarzy muzycznych. Premiera została odwołana, ale machina poszła w ruch. Media opublikowały recenzje, a krytycy wciąż dzierżyli w rękach promosy, więc jak na pionierów piractwa internetowego przystało, po prostu udostępnili album w internecie, skąd począwszy od 2002 roku, przez całe te mityczne siedem lat, WSZYSCY mogli bezkarnie zassać płytę, na którą oficjalnie czekali aż do teraz. Tak więc rozpatrywanie tegorocznej wersji „Kamaala” w kategoriach innych niż zremasterowana reedycja albumu z podrasowaną okładką (ta firanka!), to kurtuazyjny anachronizm. No chyba, że ktoś jeszcze szczerze wierzy w klasycznie pojmowany pierwszy obieg, opanowany w całości przez wytwórnie płytowe i możliwy jedynie w świecie pozbawionym internetu. Tak czy inaczej, wszelkie spekulacje odnośnie tego, co by było gdyby, nie mają racji bytu, bo przecież tu nie ma miejsca na żadne gdyby. Ta płyta nie zmieniła historii hip-hopu nie dlatego, że uziemiła ją wytwórnia, ale dlatego, że to po prostu nie jest rzecz odpowiedniego kalibru. „Kamaal The Abstract” obrósł kultem, który zwykle przysługuje dziełom ambitnym, ale siedmioletnie leżakowanie nie ma tu nic do rzeczy.

Tym niemniej włodarze Aristy popełnili straszne świństwo, trzymając taki album na półce. Przy okazji przypomnieli również mało chlubny – i wydawałoby się, że na dobre zamknięty – rozdział historii muzyki popularnej, czyli krwawo tłumioną walkę o artystyczną niepodległość, jaką na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stoczył tabun muzyków, z Marvinem Gaye’em na czele. Znamienne, że wytwórnia, z którą walczył Gaye, jawi się w tej historii spokojną przystanią, bo to właśnie Motown, o ironio, okazał się być labelem, dla którego Q-Tip wydał pierwszy w tej dekadzie album, „The Rennaissance”. Wcześniej, przez sześć lat, użerał się kolejno z Aristą, Dreamworks i Geffen, w wyniku czego do lochu trafił nie tylko „Kamaal”, ale i jego nieco bardziej przystępny sukcesor, „Open”, a wraz z nim featuringi D’Angelo, Commona i André 3000. Trzeba jednak pamiętać, że te trzy labele to majorsy, a od czasu, gdy pop i muzyka popularna przestały być określeniami synonimicznymi, działalność dużych wytwórni polegała w głównej mierze na inwestowaniu kapitału w oparciu o trend-o-meter, czyli coś, co Madonna ma wmontowane w okolicach kory mózgowej i co pozwala przewidzieć, gdzie za miesiąc lub rok ludzie będą lokowali swoje pieniądze. To, że jeden i ten sam miernik nie drgnął, sondując „Kamaala”, a już rok później wskazał na nowy OutKast, jakoś mnie nie dziwi. Q-Tip nie miał w zanadrzu drugiego „Hey Ya!”.

Całe to zamieszanie nie wróży jednak restauracji starego systemu i ponownej tyranii wielkich wytwórni. Wręcz przeciwnie – jest czymś na kształt ostatniego wierzgu armii technokratów, którymi od zawsze kierowała maksyma robienia pieniędzy, może nie tyle kosztem artysty, ile ponad nim, i których jedną z ostatnich ofiar wydaje się być właśnie Q-Tip. Nie ma więc co lamentować, że dziś piękno w muzyce już się nie liczy, ponieważ jest dokładnie odwrotnie. Majorsy wyginą, to kwestia czasu, bo wypadły już de facto poza łańcuch pokarmowy, a ostaną się małe, chałupnicze z natury, blog-labele, napędzane miłością i ideą promowania muzyki garstki artystów, których łączy właśnie ten sam pogląd na piękno w muzyce. Poza tym istnieje zawsze opcja wydawniczego DIY, która sprawdza się zarówno w przypadku megadohodowych przedsiębiorstw w rodzaju Radiohead, jak i małych, rodzinnych ciastkarni w stylu Tigercity. Skoro wytwórni i artyście jest już nie po drodze, a artysta w przeciwieństwie do wytwórni da sobie radę sam, to chyba łatwo wskazać, kto z tej dwójki nie ma przyszłości.

No dobra, w 2002 roku to mogło nie być takie oczywiste, więc gdy „Kamaal” powędrował do lochu, Q-Tip miał powody do zmartwień, bo było to jego artystyczne być albo nie być. Dawno minione były dni jego chwały, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych wraz z kolegami z A Tribe Called Quest Q-Tip wprowadzał hip-hop w złotą erę. Udało im się wtedy nie tylko poszerzyć muzyczne pole walki o jazz i funk – a więc gatunki, z których zrodził się hip-hop – ale i ostatecznie wyrwać z mentalnego getta, zamieszkiwanego przez nadpobudliwych, rasistowskich gangsterów-idiotów. Realizowana przez nich polityka miłości oraz bliski zeru odczynnik jadu i nienawiści przydały muzyce ATCQ, nieobecnego wcześniej w hip-hopie, inteligenckiego, eleganckiego sznytu. Tym samym wykroczyli poza ramy gatunku do tego stopnia, że gdy wyszło „People's Instinctive Travels And The Paths of Rhythm”, krytycy nie mieli pojęcia, co z tym albumem zrobić. A to, że na czele tej obyczajowej i muzycznej rewolucji de facto od początku stał Q-Tip – raper-ideał, wizjoner, kompozytor, producent i koleś, który odkrył dla świata J Dillę – nigdy nie ulegało wątpliwości.

W zestawieniu z powyższymi zasługami dla hip-hopu i muzyki popularnej w ogóle, solowy debiut Q-Tipa z 1999 roku, „Amplified” wypadł bardzo blado. Nie umknęło to uwadze jego kumpla z ATCQ, Phife’a, który na własnym „Ventilation: Da LP” mocno pojechał byłego partnera, oskarżając go, w skrócie, o pozerstwo i co za tym idzie tanie, dziwkarskie teksty i bity. Panowie szybko się pogodzili, ale Q-Tip miał się nad czym zastanawiać, bo – jak słusznie zauważył Phife – był wtedy po raz pierwszy w karierze jednym z bardzo, bardzo wielu. Ale sztafeta nie odjechała za daleko. W wywiadzie, którego udzielił Tomowi Breihanowi w 2007 roku, Q-Tip stwierdził, że sytuacja z przełomu wieków w niczym nie przypominała tej sprzed dziesięciu lat, gdy środowiskiem wstrząsał szereg sprzężeń zwrotnych – „Low End Theory” było próbą przebicia debiutu N.W.A czy „It Takes A Nation Of Millions”, które z kolei próbował przeskoczyć Dr. Dre na swoim „Chronic” i tak dalej. W okresie bezpośrednio poprzedzającym i następującym po „Amplified” hip-hop dopadła inercja, której niezamierzonym świadectwem był właśnie debiut Q-Tipa, ale która z drugiej strony ostatecznie zrodziła w nim potrzebę nagrania czegoś, co byłoby diametralnie różne od słabizny dookoła. A ponieważ Q-Tip, jak przystało na mieszczańskiego grubasa-audiofila, zdecydowanie ogarniał muzykę sprzed ery internetu i potrafił docenić rolę, jaką dla jej rozwoju odegrało „Bitches Brew”, postanowił sam zabawić się w nowego Milesa Davisa i zmienić historię. A to, że rezultatem tej decyzji okazała się fuzja jazzu i hip-hopu w sumie nie dziwi zważywszy na jazz-rapową łatkę ATCQ.

Jednak w przeciwieństwie do dorobku ATCQ, to nie jest hip-hop z domieszką jazzu, ale pełnoprawny mariaż obu tych estetyk i jeśli któraś z nich przeważa w obrębie tych dziesięciu kompozycji, to jest to żywy, krwisty jazz. Co też z początku nie musi być takie oczywiste, bo akurat „Feelin’” rozpoczyna, ku uciesze rockistów, dość drapieżny riff gitary, ale wszelkie znaki zapytania pierzchną w starciu z wchodzącą w połowie stawki nieefekciarską solówką na elektrycznym pianinie. Może ja się nie znam, ale słówko „jazz” a propos „Heels” przychodzi mi na myśl wyłącznie w kontekście oszczędnego refrenu. Cała reszta utworu jedzie na sekcji rytmicznej, rapie Q-Tipa i jest podejrzanie skoczna. Tyle, że tempo akurat nie jest tu żadnym wyznacznikiem. „Abstractisms” może i ma te swoje 95 BPM, ale gdy Q-Tip kończy się wydzierać, załoga, którą zmontował, rozpędza się i panoszy z całym swoim instrumentarium, eksploatując daną im przestrzeń do maksimum. „Blue Girl”, najpiękniejsza kompozycja na krążku, stanowi antytezę takiego rozbuchania. Wszystko podawane jest oszczędnie i miarowo – najpierw pojawia się dostojne pianino i funkująca sekcja rytmiczna, a następnie na scenę wkracza Q-Tip, by zwieńczyć całość piękną melodią, którą mistrzowsko prowadzi, przywodząc na myśl starych mistrzów z Hayesem czy Gaye’m na czele lub choćby kolegów z Soulquarians, nawet jeśli wielkim wokalistą to on nie jest. Trochę nie rozumiem, czemu ma służyć dogrywka, którą urządza sobie Q-Tip, gdy milknie solo na pianinie, ale co tam. I tak jest fajnie. Zresztą, podoba mi się tu wszystko: powolne zmiękczanie złowrogiego „A Million Times” funkującym frazowaniem gitary, ujmujący przerywnik-manifest „Caring” czy frenetyczne „Barely In Love”. No i ten closer. To nie takie proste, zrobić maksymalnie repetytywną kompozycję, która przez pięć i pół minuty buja równie silnie, co wzrusza, i której centralnym elementem jest głupawy singalong. Bonus też niczego sobie, ale wolałbym, żeby album kończył się tam, gdzie w 2002 roku.

Z „Kamaalem” jest tak, że kiedy by się nie ukazał, będzie walczył o tytuł płyty roku i to nie tylko we własnej (hip-hop) kategorii wagowej. Przy okazji jest świadectwem jednej z najoryginalniejszych w tej dekadzie wizji regeneracji gatunku, tyle że brak mu tej koniecznej szczypty geniuszu, która uczyniłaby z niego arcydzieło i kamień milowy, jakim miał być w założeniu i jakim był jego daleki, daleki kuzyn, „Bitches Brew”. Tak czy inaczej Q-Tip ma się z czego cieszyć, zwłaszcza że, jak podkreśla w rzeczonym wywiadzie, możliwość wydawania własnej muzyki i koncertowania = szczęście. Całe to halo, jakie przez siedem lat narosło wokół „Kamaala” dowodzi tylko, że na świecie znajdą się całe kohorty gotowe płacić za tak ambitną i nieszablonową muzykę. W kontekście marginalizacji roli pośrednika (wytwórni) masowa, myspace’owa petycja fanów, domagających się wydania „Kamaala”, stanowi wiekuiste zielone światło na, kolizyjnym dotąd, skrzyżowaniu i to nie tylko dla Q-Tipa, ale w ogóle dla sztuki przez duże SZ.

Bo nawet jeśli okaże się, że artyści nie spełnili obietnicy, jaką niosła ze sobą ta dekada, nie realizując w pełni potencjału, który poprzez internet był im dany a priori w postaci nieograniczonego dostępu do CAŁEJ kultury (gdzie jest drugie „Since I Left You”?), to przynajmniej możemy być pewni, że dzięki nowym mediom udało się wyhodować publiczność, której wiedza przebija wszystko, czym dysponowali nie tylko przeciętni słuchacze w przeszłości, ale i zawodowi krytycy. Gdyby nie internet, ta potrzeba sięgnięcia w przeszłość głębiej niż dwa lata wstecz nie zrodziłaby się w umyśle większości dzisiejszych szesnasto- czy dwudziestolatków. Nieograniczony dostęp do muzyki sprzed lat zaburza chronologię, co powoduje, że nowsze od „Relapse” Eminema są pierwsze płyty A Tribe Called Quest. Dlatego to, co o przysłowiowym Kamaalu sądzi LA Reid z Aristy nie ma najmniejszego znaczenia, bo zapotrzebowanie na taką muzykę rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu wiedzy odbiorcy, a ta stale wzrasta, czego swoją obecnością dowodzą dzieciaki w koszulkach ATCQ, biegające wg Breihana po ulicach Nowego Jorku. I tutaj ostatnia z czterdziestu-ośmiu point tego artykułu: cały ten około-muzyczny kontekst w 2002 roku, gdy miał ukazać się „Kamaal”, był diametralnie inny niż dziś i tylko w tym sensie ta płyta wyprzedzała swój czas.

Łukasz Błaszczyk (5 października 2009)

Oceny

Paweł Sajewicz: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Średnia z 4 ocen: 7,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
błaszczyk
[5 października 2009]
@lukas
No tak, ale i Jungle Brothers i De La Soul wraz z ATCQ tworzyli razem luźny, bo luźny, ale jednak kolektyw Native Tongues, dlatego darowałem sobie odniesienie do jednych i drugich, bo chciałem ująć temat w szerszej perspektywie.

@PS
Oj tam, zabrał. Po prostu upomniałem się o swoje:]

@koks
Właśnie dowiedziałem się czym jest Bet On Jazz, dzięki:)
lukas
[5 października 2009]
"Realizowana przez nich polityka miłości oraz bliski zeru odczynnik jadu i nienawiści przydały muzyce ATCQ, nieobecnego wcześniej w hip-hopie, inteligenckiego, eleganckiego sznytu" -> a De La Soul, Jungle Brothers?
PS
[5 października 2009]
też chciałem tę recenzję pisać, ale Błaszczyk mi zabrał. A wtedy byłaby jeszcze dłuższa.
Ale serio, mocny tekst, mocna płyta - prawdopodobnie najlepsza w tym roku, choć co ja wiem?
Gość: koks
[5 października 2009]
nic a nic za dużo, pamiętam swego czasu jak ATCQ wraz z wąską garstką składów stricte rapującyh, hiphopowych znajdowało swoje miejsce w regularnej ramówce Bet On Jazz'u - niezaprzeczalny sukces.

No a poza tym Łukasz schlebia swoim czytelnikom, więc wręcz powiem: za krótko! (:
majkiksiążezbajki
[5 października 2009]
dużo za dużo, ale z końcową oceną się zgadzam
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także