Ocena: 7

The xx

xx

Okładka The xx - xx

[Young Turks; 17 sierpnia 2009]

Na Offie, po koncercie Micachu, Mica Levi w rozmowie z Kasią Walas zapytana o londyńską „scenę” stwierdziła, że z jej perspektywy też nie wygląda to za ciekawie, ale zna jeden zespół, który nazywa się The xx i jest na tyle dobry, że już niedługo wszyscy o nim usłyszymy. W kwestii Londynu muszę się zgodzić – na moje oko to zacne miasto w ciągu ostatnich paru lat na dobre pogodziło się ze statusem muzycznej prowincji. Jedna M.I.A. i potworki w stylu White Lies to trochę mało, by można było powalczyć z Nowym Jorkiem czy choćby Göteborgiem. Natomiast, jeśli chodzi o The xx, to faktycznie WSZYSCY o nich usłyszeliśmy. Od samego początku starałem się odpędzić od upierdliwych i mało korzystnych skojarzeń z jj i wrocławskim klubem XO, ale jakoś tak wyszło, że na wstępie naciąłem się na „VCR”. Zanim jeszcze wszedł wokal dopadły mnie złe przeczucia, a później przyszło potwierdzenie – kolejne tegoroczne NIC po Telepathe, Chairlift czy Au Revoir Simone. Mamy słodkie klawisze i grzeczne piosenki wymierzone w Ciebie! No dobrze, trochę przesadzam. „xx” jest bardzo dobre i tylko „VCR” mnie mierzi.

Wróćmy jeszcze na chwilę do White Lies. Niezależnie od prób odżegnywania się od Joy Division czy Editors i wskazywania na Talking Heads, ich działalność sprowadza się de facto do bycia tribute bandem już nawet nie tyle JD, ile wczesnego U2 z domieszką The Smiths. Odtwórczość to nie tylko ich problem – współczesny rock brytyjski w ogóle z dzikim uporem zjada własny ogon. Arctic Monkeys parodiują The Clash, a Editors parodiują parodię Joy Division itp. Z The xx, jeśli uprościć i myśleć o nich w kategoriach zespołu rockowego, sprawa ma się na szczęście inaczej. Owszem, wśród ich inspiracji przewijają się rzeczy w stylu Cocteau Twins czy The Cure, ale jest to raczej dowód umiejętności korzystania z internetu, a nie wskazówka stylistyczna czy wręcz kompletny rozkład jazdy. The xx to czciciele przycisku shuffle na iPodzie, ale jednak mainstream ich zainteresowań i przede wszystkim poligon stanowi współczesny komercyjny pop. Ma on to do siebie, że nie tylko nie został wyeksploatowany (no bo jak?), ale w praktyce rozciąga się po bezkresnej gamie pomniejszych stylistyk. Innymi słowy, gdy ich brytyjscy koledzy z White Lies czy Editors uczą się na pamięć jednej książki, The xx pożerają całą bibliotekę.

Jeszcze przed wydaniem płyty The xx zarejestrowali dwa covery, „Hot Like Fire” i „Teardrops”, odpowiednio autorstwa Aaliyah i Womack & Womack. Oryginalne wersje obu tych piosenek to jest creme de la creme ramówki Capital Radio i Heart FM, dwóch najpopularniejszych komercyjnych stacji radiowych w Londynie. Wystarczy kilka godzin z naprzemiennym streamem jednej i drugiej rozgłośni, by dowiedzieć się skąd The xx biorą mąkę na chleb. A jeśli chodzi o sekrety wypieków, to oba te covery właściwie obnażają ich, i tak praktycznie transparentną, metodę twórczą – mając surowiec w postaci komercyjnego popu, najlepiej z rejonów r&b, The xx dokonują adaptacji, przetwarzając go przy użyciu własnego, unikalnego języka. Momentami zmiany są na tyle drastyczne, że ten źródłowy pop factor jest niemal niesłyszalny, ale i tak stosunkowo łatwo jest sobie wyobrazić sytuację odwrotną – ich kompozycje, pozbawione charakterystycznego brzmienia, mogłyby niepostrzeżenie przeniknąć do repertuaru Mariah Carey czy Beyoncé, wzbogacając ich zestaw balladek.

Centralnymi postaciami The xx są Romy Madley Croft i Oliver Sim. Razem się wychowywali, razem chodzili do szkoły i razem trafili do Elliot School, do której uczęszczali m.in. Kieran Hebden, William Bevan czy członkowie Hot Chip. Niestety nie ma co snuć teorii o podwalinach nowej londyńskiej sceny – najprawdopodobniej w ogóle nie było między całą tą bohemą sprzężeń, poza wewnętrznymi wyładowaniami w obozie Hot Chip czy The xx właśnie. Zresztą Croft i Sim o tym, kto oprócz nich skończył Elliot School, dowiedzieli się już po fakcie. W każdym razie poza uczęszczaniem na jakieś tam regularne zajęcia oboje wygłupiali się, nagrywając jajcarskie covery Wham! i Pixies. Gdy po jakimś czasie dołączyli do nich basistka/gitarzystka Baria Qureshi i spec od bitów Jamie Smith, cała czwórka skręciła w kierunku kakofonii i chaosu. Wspólne granie polegało na mini-plebiscytach, które wygrywał ten, kto zagłuszył resztę. Chyba po jakimś czasie zaczęło im się to nudzić, bo styl, który ostatecznie wypracowali, jest zaprzeczeniem tych satanistycznych początków.

Przełom nastąpił, gdy Croft i Sim przezwyciężyli chorobliwą nieśmiałość, jaką czuli do siebie nawzajem (na płaszczyźnie artystycznej) i wprowadzili swój (platoniczny?) związek w fazę otwartego dialogu. Oswoili się ze sobą na tyle, by sobie niejajacrasko pośpiewać i okazało się, że oboje są doskonale dobrani wokalnie – gdyby obniżyć głos Romy, albo podbić tonację u Olivera, oba wokale zlałyby się w jedno. Nie mieli więc wyjścia, poszli w duety niczym Edyta Górniak i Mietek Szcześniak, ale zanim to nastąpiło wypracowali sobie dość romantyczny system pracy. System ten opierał się na króciutkich liścikach miłosnych, których adresatem był ponoć czysto abstrakcyjny podmiot, ale które wędrowały jednak od Croft do Sima i z powrotem. Jedno rozpoczynało wątek, drugie go kontynuowało, w serii wzajemnych sprzężeń zwrotnych. Intymna korespondencja nabierała kształtu piosenki, a następnie, gdy oboje szli do studia, służyła za kościec kompozycji, której substancji dostarczały gitara Barii Qureshi i bity Jamie’go Smitha. Założenie było takie, żeby niczego nie gmatwać, żeby maksymalnie wszystko upraszczać, by potem na żywo nie trzeba było sięgać po backing tracks. Stąd tyle przestrzeni. Mając zręby materiału, metodę i dwa lata na nagranie debiutu – tyle zapewnili im Young Turks – The xx umościli się na tyłach siedziby wytwórni i rozpoczęli pracę nad albumem. Ponieważ na co dzień parzyli kawę, szaleli na zmywaku i robili wszystko to, co powinien za nich robić polski imigrant, na muzykę mieli czas wyłącznie po godzinach. Spotykali się w środku nocy i nagrywali kołysanki. W międzyczasie przewinęli się przez studio Diplo i Kwesa (kumpel Micachu), ale uznali, że lepiej będzie, jeśli sami wyprodukują swój album, nie degradując „xx” do poziomu kolaboracji. Wykorzystali to, czego się od nich nauczyli i sami zrealizowali swój przepis na siebie.

Jakoś nigdy nie szalałem za Aerosmith, ale był taki instrumentalny utwór na „Get A Grip”, który zawsze mnie rozwalał. Nazywało się to „Boogie Man”, miało jakieś dwie i pół minuty i sprowadzało się do pulsującego basu i gitary, która leniwie, niespiesznie sączyła główny motyw kompozycji. To było moje pierwsze skojarzenie, gdy usłyszałem wspomniane wyżej covery i „Intro”, czyli jak sama nazwa wskazuje wstęp do „xx”. Może i średnio oczywiste, ale co tam – ewentualnie można się zastanowić nad Young Marble Giants. Niemniej jednak wystarczy posłuchać tylko tych trzech utworów, by raz na zawsze zapamiętać styl The xx. Reguła jest taka: Croft i Sim prowadzą swój dialog – utrzymany w tonacji sypialnianego, intymnego r&b i pozbawiony wycieczek w stronę nieznośnej wokalnej ekwilibrystyki – ale wiodącą rolę i tak pełni gitara (lub stado gitar), która jest głównym nośnikiem melodii większości kompozycji na albumie. Całość uzupełniają anticonowskie bity i sporadyczne plamy klawiszy. Tak więc nawet jeśli na linii Croft-Sim zachodzi słabsza jakościowo wymiana, jak choćby w „Crystalized”, to kapitalna narracja gitary wystarczy by uratować cały utwór, bo to na niej w największej mierze spoczywa brzemię odpowiedzialności. Podobnie „Heart Skipped A Beat” – nie przekonuje mnie to tak gdzieś do połowy stawki, ale gdy do akcji wkracza Qureshi (Sim?) ze swoim symulatorem basu Hooka, to jakoś nagle nie potrafię sobie przypomnieć żadnych zastrzeżeń. I tyle w sumie, jeśli chodzi o tę mniej udaną część płyty. Począwszy od „Fantasy” – rozczulającego, klawiszowo-gitarowego interwału z walcującym basem – jest już naprawdę baaardzo dobrze.

Moje ulubione „Infinity” zaczyna się trochę jak ponury żart – delay gitary doskonale podrabia kiczowate brzmienie Chrisa Isaaka – ale gdy tylko pojawia się rwany, zacinający się nie tam gdzie trzeba, wokal sepleniącej Romy to ja już nie mam pytań. Utwór w pewnym momencie dochodzi do crescendo i wtedy bliźniaczo upodabnia się do kulminacyjnego momentu „Islands”, ostatniego utworu na „Rules” The Whitest Boy Alive. Tyle, że w przypadku kompozycji The xx nie ma mowy o żadnym pierdolnięciu i można się tylko zastanawiać, co by było, gdyby jednak poszli na parkiet. Ale wtedy wracam do „Shelter” i jakoś już nie mam nastroju na potańcówki. Śliczna, całkowicie obnażona melodia, którą delikatnie prowadzi Croft, równoległa narracja gitary, a w tle bas i nic poza tym – mam wrażenie, jakbym słuchał piosenki, której amputowano kilka ścieżek, albo po prostu wersji unplugged nieistniejącej kompozycji. Jest więc co dopowiadać.

Zanim wszyscy rozejdziemy się do naszych przyciasnych mieszkań, chciałbym jeszcze dodać, że na przyjacielskie kuksańce pod adresem The xx zdobyła się sama Courtney Love, co świadczy o tym, że Courtney nie tylko nie umarła, ale i twardo trzyma rękę na pulsie. Tak, moi drodzy, bez względu na stopień uzależnienia od twardych używek, doświadczenia życiowe i szerokość geograficzną wszyscy surfujemy po tym samym internecie.

Łukasz Błaszczyk (17 września 2009)

Oceny

Marcin Małecki: 10/10
Kasia Wolanin: 9/10
Piotr Szwed: 8/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 7/10
Dariusz Hanusiak: 6/10
Maciej Lisiecki: 6/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Piotr Wojdat: 5/10
Średnia z 17 ocen: 7,17/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
błaszczyk
[17 września 2009]
Ale to raczej nie sam zespół obnosi się z hasłami pop i r&b, tylko ci, którzy o tej płycie piszą, bo jednak w przypadku The xx to zwykły namechecking - tak samo obnoszą się z Eurythmics, jak z Fleetwood Mac. Te covery NAPRAWDĘ unaoczniają to ich zakorzenienie w komercyjnym popie - gdybym może nie znał obu kawałków (tzn. oryginałów), pomyślałbym, że okej, kolejne dwa utwory podobne do całej reszty piosenek z "xx", ale ponieważ je znałem, to jakoś nagle wyobraziłem sobie odwrotność tego procesu i kształt kompozycji The xx bez "brzmienia The xx" - to się mieści w moim wyobrażeniu komercyjnego popu. Poza tym nie wiem czy dla The xx słyszalność/niesłyszalność mainstreamowych wpływów była palącą kwestią - to raczej ja mam się teraz z czego tłumaczyć, nie oni:)
marta s
[17 września 2009]
"jednak mainstream ich zainteresowań i przede wszystkim poligon stanowi współczesny komercyjny pop (...) Momentami zmiany są na tyle drastyczne, że ten źródłowy pop factor jest niemal niesłyszalny"
Hmm, mam wrażenie, że the xx maniakalnie obnoszą się z tymi hasłami pop i r&b, tylko że nic z tego nie wynika. Jasne, były te covery - niestety nie słyszałam, więc ciężko mi coś o nich powiedzieć - ale płyta jest praktycznie wyzuta z tego elementu, ten "pop factor" nie tylko momentami, ale prawie w ogóle jest tam niesłyszalny. Gdyby nie było wcześniej całego tego gadania o inspiracjach, podczas odsłuchu, podejrzewam, mało komu by przyszły w ogóle takie skojarzenia do głowy. Widzę, że po Dirty Projectors czy choćby Discovery modnie uderzać w te rejony i fajnie, tylko the xx nie najlepiej odrobili lekcję w tej materii. Nie mam tu na myśli samej jakości płyty, tylko sam motyw operowania językiem współczesnego mainstreamu.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także