Japandroids
Post-Nothing
[Polyvinyl; 4 sierpnia 2009]
Co najmniej od zeszłego roku powiększa się lista zespołów, które z gitarowego hałasu wytapiają sztabki melodii, jednocześnie zachowując wrażenie szorstkości materiału. Mowa o kapelach w rodzaju No Age czy Wavves, przed którymi krytycy padają na kolana, dokładając cegiełkę i pozorując nagłe zapotrzebowanie na tego typu rodzaju muzykę. Dobrze wiemy, że garażowe sprawy rodzą się zawsze i niemal wszędzie, a tym razem mamy po prostu do czynienia z konkretną zajawką na kolejne rewelacje zza oceanu, które upychamy do tego samego worka. W ten sposób świadomie lub nie walczą o różnego rodzaju stylistyczne przedrostki, które decydują o przyporządkowaniu do nurtu gitarowego niedbalstwa i piosenkowej słodyczy. Jak zatem wygląda pozycja Japandroids na tym polu walki i jakie malują się przed nimi perspektywy? Podążajcie za mną, śmiało.
Pierwszy kontakt z debiutancką płyta Kanadyjczyków sprawia, że album wydaje się spełniać wszelkie normy unijne, by zostać uznany za rewelację sezonu. Takie wnioski można wyciągnąć także na podstawie pojedynczych fragmentów. „Young Hearts Spark Fire”, które narobiło najwięcej szumu wokół kapeli, to idealnie skrojony, kipiący energią i podparty młodzieńczym gniewem utwór, o którym mówi się, że to nie tyle skromna, muzyczna bateryjka, co prawdziwa bomba energetyczna. Takich momentów jest tu zresztą więcej, wręcz zdominowały całość, ale niestety środek płyty wyhamowuje rozpędzoną maszynerię. Zwłaszcza „Crazy/Forever” sprawia, że gitarowy walec, którego podstawą jest żywiołowość Plastic Constellations, a jego bokiem hałaśliwe oblicze Les Savy Fav, klinuje się w szczelinach kamieni, na których właśnie odcisnął się napis „brakuje nam pomysłów na całą płytę”. Na szczęście dwie ostatnie kompozycje są dla zespołu nie-aż-tak-znowu bolesną pobudką z letargu twórczego, co tylko utwierdza w przekonaniu, że Brian King i David Prowse mogli się zdecydować na krótsze wydawnictwo, powszechnie zwane EP-ką.
Tak byłoby lepiej dla twórców, a zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy podzielają moje odczucia, związane z „Post-Nothing”. A tak z każdym kolejnym przesłuchaniem narastają wątpliwości. Z jednej strony całość zdradza ogromny potencjał, czuć pasję i zaangażowanie. Ale brakuje jakichś składowych, które złamałyby jednorodną całość. I pomysłów, które sprawiłyby, że niżej podpisany przełamałby recenzenckie sknerstwo.
Komentarze
[7 listopada 2010]
[7 listopada 2010]
spróbuję sprawdzić ten split. a jay to dobry przykład 'godzenia' ale jego historia nagrania i ilość projektów stawiają go nieporównywalnie wyżej i gdzie indziej niż i tak bardzo dobre na dzień dzisiejszy japandroids.
jay reatard na przegląd :P
taka dygresja - z psycho nawet w niewielkich ilościach to mam problem bo od jakiegoś czasu chyba wszystko powinno być trochę psych (rozumiane tradycyjnie czy jak czasem teraz..naciągane w dziwne strony) żeby było 'naprawdę' dobre. nie czaję.
[6 listopada 2010]
grania prostszego niż wspomniany split znaleźć byłoby trudno. chyba, że twórczość the spits.
a japandroids brzmią jak jawbox i miliard innych tzw. "post-hc" zespołów z lat '90. słyszałem kiedyś ich cover któregoś kawałka black flag. zagrany poprawnie, ale bez zrozumienia tematu.
mój główny zgryz z takimi zespołami jest taki, że to głośna muzyka grana dla ludzi rzadko słuchających głośnej muzyki. zawsze umiejętnie zapełniają lukę pomiędzy ekstremum, a rozsądkiem. a to jest konformizm.
nie miałbym natomiast nic przeciwko nastolatkom zachwycającym się jayem reatardem. facet miał spore portfolio, zapracował na swoją sławę. i rzadko sięgał po półśrodki. nawet pod koniec życia, kiedy grał już praktycznie powerpop.
[6 listopada 2010]
ty segall ok! garage z gitarą akustyczną to inny jednak klimat. black time też bardziej udziwnione a splitu nie znam. mi chodzi o proste zwykłe gitarowe piosenki które nie są przy okazji oblane lukrem i z fajnym pokrzykującym wokalem. coś bardziej w stylu np. quicksand [szczególnie slip]. rany nie chciałam żeby ta nazwy padły ale cóż...bardziej post-hc garage niż garage oblany psychodelą.
[6 listopada 2010]
"Again, another band I have no idea how people can like. This whole packageis about as half-assed as it gets. I guess somebody neglected to tell the dudes in the band that there is a two piece band called Japanther already? Maybe news didn’t travel across the Rocky Mountains. I saw Japandroids once and wanted to stab my brain with a Q-Tip a quarter-way through their set. It made me re-evaluate the whole Indie music scene or maybe just Pitchfork Media’s way of reviewing. All it takes to become a buzz band are some bullshit stop-start songs, throw in a couple of “Woo’s!” here and there, label yourself as garage and you’re off to the races."
nic dodać, nic ująć. posłuchajcie sobie, chłopaki, splitu Ty Segalla z Black Time. tam jest brud i przeboje.
[6 listopada 2010]
[6 listopada 2010]
[6 listopada 2010]
hajp był ale w tym przypadku uprawniony a wręcz chyba konieczny. świetna płyta. skojarzeń mnóstwo, brak innowacyjności i innych nowości ale jak cholernie dobrze brzmi. przebojowo i z odpowiednim brudem.
[19 sierpnia 2009]