Dan Deacon
Bromst
[Carpark; 24 marca 2009]
Rozpoczyna się od hitu sezonu, czyli od złośliwych repetycji, które zdają się nie mieć końca. Zresztą powrócą one jeszcze w różnych wariantach wielokrotnie. Już od początku wiadomo, jak będzie brzmiało całe „Bromst”. Deacon prowadzi wszystko perfekcyjnie, bez wyjątku – czy chodzi tu o konstrukcję, czy tempo, czy patos, a czasem i banał. Bo tak, drugi utwór – startujemy spokojnie, a potem przysłowiowy walec na autostradzie, trzeci – podobnie. No, i zgadnijcie co z czwartym.
Gdy cała maszyneria nabiera rozpędu, w głowie pojawia się myśl, że tak brzmiałby debiut M83, gdyby Francuzi zechcieli kowerować Steve'a Reicha. A kiedy głowa opanuje szalone tempo, z satysfakcją można rozpocząć delektowanie się wszystkimi warstwami – począwszy od znanej z debiutu Deacona warstwy elektro, przez niewiarygodnie wykalkulowaną warstwę „żywą” (pianino, dęciaki, dzwoneczki itp.), przez bębny, to jest modną warstwę „etniczną” (zwracam uwagę na cudzysłów), po chóralne wokalizy przywołujące – niech będzie – nastrój Arcade Fire. Tutaj przypomina się również imiennik Deacona, Snaith, który dwa razy udowodnił, że nie trzeba mieć wielkich możliwości wokalnych, aby mimo wszystko nie zepsuć płyty. Zdaje się, że Deacon pamiętał o tej prawdzie i podczas dopracowywania wokali zastosował kilka prostych sztuczek – zwielokrotnił je, po czym wycofał gdzieś za mgłę generowaną przez elektronikę. Dzięki temu momentami rzeczywiście ma się wrażenie, że słyszymy jakieś sample z „Up In Flames” czy „Andorra”. Co frapuje chyba najbardziej, to fakt, że każda z tych kompozycji brzmi jak pędząca masa, a zarazem każdy dźwięk z łatwością można wydobyć i skupić się na jego rozwoju. Wszystko to składa się na naprawdę rozbrajające utwory, by dla przykładu wymienić takie „Of The Mountains” razem z kapitalnym bębnowym finałem, czy „Snookered”, które raczy nas nadzwyczaj znośnym patosem i kolejną przyprawiającą o dreszcze końcówką.
Oczywiście, „ale” być musi. Płyta, która tak rozpaczliwie prosi się o geniusz, natchnione zrywy, nieprawdopodobności, dostaje otyłego inżyniera, który potrafi obliczyć wszystko, ale nie jest w stanie tchnąć w materiał życia. Deacon zapomniał, że nawet najbardziej zdehumanizowana elektronika musi zawierać namiastkę ludzkiego błędu, czegoś co nada płycie charakter. A niech by to było potknięcie nawet rozmyślnie wprowadzone, żeby tylko całość nie brzmiała, jak gdyby komputer dostał obliczenia, a potem zagrał z nich jak z nut. Bo posłuchajcie sobie takiego – przykład pierwszy z głowy – „Feedelity Affair” Lindstroma (pomijając oczywiście różnice gatunkowe), gdzie mimo to, że wszystko brzmi nawet bardziej syntetycznie, to słuchacz wie, że za całą maszyną stoi człowiek. A bo to czasem coś wejdzie za wcześnie, czasem za późno, może pozornie nierówno. Deacon nie pozwolił sobie na coś takiego i cały jego pomysł poległ.
I naprawdę, jak męczy ten dysonans. Tutaj tak bardzo słychać, że gość miał ogromne ambicje, by nagrać coś wielkiego, dopracował to w najmniejszych szczegółach, a ostatecznie wyszła po prostu szybka, eklektyczna i świetnie słuchalna płyta. „Tylko tyle i aż tyle”.
Komentarze
[9 lipca 2009]
[6 lipca 2009]