Ocena: 7

Junior Boys

Begone Dull Care

Okładka Junior Boys - Begone Dull Care

[Domino Records; 7 kwietnia 2009]

Junior Boys mają wszystko, co niezbędne, żeby ich lubić. Robią fajną muzykę, dobrze wyglądają, są przemili i intelektualnie ogarnięci, a w wywiadach mówią interesujące rzeczy na temat muzyki i kultury w ogóle. Jeśli chodzi o grunt lokalny, to ich jedyny, jak dotąd, występ w Polsce wspominamy z ostentacyjnym rozrzewnieniem i to pomimo faktu, że Didemus przez większość wieczoru grał w pasjansa na laptopie, a Greenspan nawet nie próbował udawać, że umie coś zrobić z gitarą. Co więcej, pewnie i tak w czołówce podsumowania dekady według Screenagers.pl buforem dla miliona płyt Animal Collective będzie smutne disko i dziwne bity „Last Exit” oraz synth-popowy, kameralny, choć po morrisseyowsku uniwersalny, smutek „So This Is Goodbye”. Ale to dopiero za kilka miesięcy, natomiast teraz powinniśmy się martwić tym, że „Begone Dull Care” raczej się tam nie znajdzie.

To nie miejsce na publikację notek prasowych od dystrybutora, ale tak pokrótce wytłumaczę/przypomnę, o co chodzi z tytułem i konceptem nowej płyty, ponieważ myślę, że pies pogrzebany trzeciego krążka Junior Boys leży właśnie w tych okolicach. „Begone Dull Care” odwołuje się bezpośrednio do filmu o tym samym tytule, którego twórcą był kanadyjski animator-wizjoner, Norman McLaren. Oryginał sprowadza się do tego, że przez cały czas jego trwania, czyli coś około siedmiu minut, na taśmie filmowej na sto tysięcy różnych sposobów rozchlapywana jest farba w taki sprytny sposób, by z tego pozornego chaosu wyłonił się idealnie zsynchronizowany graficzny odpowiednik muzyki, której obraz McLarena jest akompaniamentem. Ogląda się to trochę jak odwrócony pierwowzór uwspółcześnionej przez The Cinematic Orchestra wersji „Człowieka z kamerą”. Greenspan zainteresował się McLarenem z tego względu, że ten podczas pracy nad swoimi filmami najpierw stosował podkradzioną literaturze technikę strumienia świadomości, a później mozolnie i metodycznie ciął i urabiał uzyskany w ten sposób materiał, by koniec końców mogło się to zmieścić w superciasnych ramach jakiejś tam koncepcji. Podobnie jak Greenspan uważam, że tarcie na linii szaleństwo kreacji vs zdehumanizowana rafinacja to bardzo ciekawa sprawa. Zwłaszcza, że zarówno on, jak i jego ulubiony filmowiec korzystają z tej samej metody, ale za to nie do końca rozumiem decyzję o uczynieniu zeń tematu przewodniego krążka. O ile każdy jest w stanie mniej lub bardziej identyfikować się ze smutnymi historiami o rozstaniach i pokojach hotelowych, o tyle już niekoniecznie dzieli z Greenspanem czy McLarenem dylematy czysto warsztatowe.

Okej, teksty tekstami, na szczęście ostało się „Hazel”, ale mam wrażenie, że muzyka na „Begone Dull Care” również padła ofiarą, nie tyle samej metody, ile jej mniej romantycznego wycinka, czyli katorżniczej obróbki. W tych ośmiu piosenkach w ogóle nie ma radości, wszelkie oznaki nieskrępowanej kreatywności zostały zatłuczone na śmierć, a nierówności wygłaskane. W dodatku Greenspan, zasłuchany w M.O.R. – ale ten dobry M.O.R., z końcówki lat 70. – najwyraźniej postanowił przenieść pewne rozwiązania niemal żywcem na nowy album. Na przykład zdobywając kasety instruktażowe Jeffa Porcaro - perkusisty Toto, Steely Dan i większości składów tamtego okresu, mieszczących się w tamtej stylistyce – by mieć pewność, że bity na „Begone Dull Care” będą brzmiały tak samo. I brzmią, ale płyty słucha się jak udźwiękowionego wykładu o muzyce popularnej sprzed trzydziestu lat. Może lepiej było wypuścić składankę?

Jest taki moment na singlowym „Hazel”, chyba najlepszym fragmencie albumu, gdzie Greenspan pozwala sobie na dziki okrzyk, prawdopodobnie symbolizujący spontaniczność, ale i tu wydaje się to być do bólu wykalkulowane - wrzask ma mieć tyle i tyle decybeli, trwać nie dłużej niż ileś tam itp. Saksofon na „Sneak A Picture” też jakoś nie chwyta za serce, choć powinien, bo to przecież pocztówka z zamierzchłej przeszłości. Ta i dwie kolejne ballady, czyli w sumie ostatnie 19 minut „Begone Dull Care”, brzmią jak odrzuty z sesji do „So This Is Goodbye”. Tak momentami grali Mike & The Mechanics na debiucie, The Alan Parsons Project na wysokości „Eye In The Sky” i inne tego typu kapele, więc ucieszą się wszyscy ci, którzy wciąż jeszcze nie doszli do siebie po rozpadzie Toto. Ale spoko, mimo akademickiej zachowawczości jest tu sporo dobrego, bo brak smutnego disko Junior Boys rekompensują obecnością względnie wesołego disko, co w kontekście zeszłorocznego Morgana Geista nie powinno dziwić. Opener „Parallel Lines” to bardzo udane i bardzo eleganckie preludium do tej nowej inicjatywy, budowane poprzez dostawianie kolejnych klocków, z ładną dwugłosową kulminacją w refrenie. Począwszy od oszczędnego w środkach wyrazu „Work” bity są szybsze niż zazwyczaj i robi się bardziej tanecznie. Refren „Bits & Pieces” to Human League w wersji funky, ale już zwrotki brzmią jak żywcem wyjęte z „Double Shadow”.

Tak, gdyby nie to, że pod albumem podpisali się Junior Boys, to nikt by nie biadolił, tylko cieszylibyśmy się, że ktoś nagrał taki fajny album. Ale podpisali się, więc jest trochę smutno. W dodatku, podczas pisania tego tekstu sam z lubością pogrążyłem się w odmętach upierdliwej i niezgrabnej drobiazgowości, co w kontekście przedmiotu recenzji czyni ze mnie rasowego hipokrytę. Z tego miejsca chciałbym przeprosić i zapewnić Państwa, że następnym razem będzie lepiej i to w obydwu przypadkach.

Łukasz Błaszczyk (8 kwietnia 2009)

Oceny

Kamil J. Bałuk: 8/10
Krzysiek Kwiatkowski: 8/10
Artur Kiela: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Katarzyna Walas: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Mateusz Krawczyk: 5/10
Przemysław Nowak: 4/10
Średnia z 22 ocen: 6,54/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także