Bloc Party
Intimacy
[Vice; 25 października 2008]
Nie oszukujmy się, to nie jest dobry album. Nie jest wszakże tak beznadziejny, na jaki wygląda po pierwszym przesłuchaniu, po którym prawie nic nie zostaje w pamięci. Niemniej jednak, podczas bliższego poznawania nie potrafi olśnić słuchacza. Szkoda. Oczekiwania wobec tej grupy zawsze były wysokie – drugi album nie prezentował jakości debiutu, ale wskazywał na niewyczerpany jeszcze potencjał zespołu. Wydawało się, że Bloc Party odczekają dwa-trzy lata i wrócą z premierowym materiałem nagranym w wypracowanym, własnym stylu. Come back nastąpił jednak wcześniej i jakkolwiek nie można ekipie Kele Okereke odmówić chęci podążania własną muzyczną ścieżką, o tyle jej wybór pozostawia już wiele do życzenia.
Dawno nie słyszałem tak gównianego początku albumu. „Ares”, czyli amelodyjna rymowanka z porażkowymi lirykami: Rer rer rer, this shit is long – uwierzcie, trzy i pół minuty to zdecydowanie za długo, we dance to the sound of sirens – sprecyzujmy, że chodzi tutaj o syreny umieszczone na Junkersach 87. Wrażenie totalnego chaosu potęguje wejście Kelego z quasi-falsetem w okolicach 2:20. „Mercury” – szkoda słów, aby jeszcze raz poświęcać czas pierwszemu singlowi, więc zainteresowanych odsyłam tutaj.
Niezła strategia – dwa najgorsze numery w karierze idą na pierwszy ogień. Tu następuje moment opamiętania i panowie rezygnują z bezmyślnych elektronicznych wstawek, prezentując żywy, energetyczny „Halo”. Bez kombinacji, szybka gitarowa piosenka z ciekawą solówką – bez wątpienia w takim stylu Bloc Party radzą sobie doskonale. Niezbyt irytująco wypada również kolejna propozycja w postaci „Biko” – łagodny, nastrojowy numer jest jednak nazbyt płaski w brzmieniu i wraz z końcem ostatniego taktu wypada z pamięci. „Trojan Horse” to kolejny przykład na bezskuteczne poszukiwanie ciekawych udziwnień, chłopaki pobawili się trochę przy konsolecie - no i znowu nie wyszło. W przeciwieństwie do poprzedniego utworu - cyfrowe wstawki DRAŻNIĄ.
Wreszcie nadchodzi moment, w którym „Intimacy” po raz drugi wyzwala pozytywne wrażenia. Cymbałkowo-wibrafonowo-pozytywkowa melodia w „Signs” oraz niezbyt przygłupie liryki stanowią ciekawy przerywnik w strukturze tego chaotycznego albumu. Niestety dwa kolejne utwory to rasowe wypełniacze i po pierwszej połowie Bloc Party schodzą do szatni z kilkubramkową stratą.
Mariaż gitarowych piosenek i elektroniki nie jest w wydaniu Kele i spółki totalną porażką. Jeden jedyny raz im się udaje. W „Talons”, podobnie jak w przypadku „Halo”, od razu słychać, że zespół jest w swoim żywiole. Energiczny kawałek wsparty jest przemyślanymi ozdobnikami perkusji i klawiszy. Szkoda, że muzykom talentu wystarczyło tylko na jeden utwór, tym bardziej, że kilka piosenek utrzymanych w podobnej konwencji diametralnie zmieniłoby obraz „Intymności”. Świetnie wykorzystujący możliwości wokalne Kele „Talons” jest niestety jedyną perełką. Zaraz bowiem otrzymujemy kompletnie pozbawiony wyrazu „Better Then Heaven” i uczucie niedosytu, jakie przeważa przez cały czas przesłuchiwania „Intimacy”, powraca ze zdwojoną siłą.
Od totalnej porażki trzeci album Bloc Party ratują końcowe piosenki. Ten ratunek należy jednak porównać do przyspieszenia długodystansowca na olimpiadzie, który wykrzesuje z siebie resztkę sił, aby zająć „zaszczytne” miejsce w pierwszej piętnastce. W tym czasie reprezentanci Kenii kończą rundę honorową i pozują do zdjęć. Finał „Intimacy” tworzą bowiem utwory niezbyt irytujące, ale do miana przeciętnych aspirują jedynie nieco rozwlekły „Ion Square” i rytmiczny „Your Visits Are Getting Shorter”. Aha, w wersji zza Oceanu można jeszcze posłuchać znanego od roku „Flux” – wtedy mocno krytykowany, przy obecnej formie zespołu nie wypada wcale nieciekawie.
„Intimacy” to niestety przekombinowany i pozbawiony inwencji album gitarowego zespołu, który wziął się za elektroniczne eksperymenty. Trzecią płytą Bloc Party pozostawiają po sobie nieciekawe wrażenie, które trudno będzie zatrzeć nagrywając w przyszłości muzykę w podobnej konwencji. No i jeszcze ta niby zamszowa okładka... ech.