Passion Pit
Chunk Of Change [EP]
[Frenchkiss; 16 września 2008]
Muzyka powstała pięć lat temu. Takie grupy, jak Postal Service, to były nieśmiałe początki. Prawdziwym przełomem dla muzyki stał się zespół Of Montreal – po płytach „Satanic Panic In The Attic” czy „Sunlandic Twins” nic nie brzmiało już tak samo. W tym okresie zaistniał również serwis Pitchforkmedia, który znacząco posunął muzykę do przodu, odkrywając m.in. LCD Soundsystem i Animal Collective. Kolejnym stadium ewolucji tej gałęzi kultury była grupa MGMT – niezwykle oryginalna i ambitna. To właśnie dzięki niej oraz wcześniej wymienionym muzyka ma się obecnie tak świetnie.
Tak prawdopodobnie wyglądałaby historia fonografii pisana piórami członków Passion Pit. Słuchając ich debiutanckiej EP-ki, trudno oprzeć się wrażeniu, że żaden z nich nigdy nie słyszał nagrań SPRZED, powiedzmy, 2002 roku. To jest w pewnym sensie zespół unikatowy i bezprecedensowy – poczucie obcowania z wykonawcą ulepionym pod dyktando internetowej społeczności fanów „indie” nigdy wcześniej nie było tak silne. Zaczynasz dzień od wizyty na takiej niebieskiej witrynce z widełkami? Stronę hypem.com dawno dodałeś do ulubionych? Twoja wtyczka last.fm przegrzała się w zeszłym tygodniu od nadmiaru skroblowania? Jeśli trzy raz odpowiadasz tak, to Passion Pit faktycznie „are the shit”.
Passion Pit to żadni erudyci. Oni po prostu znają motywy, motywiki... Wiedzą, co w tym sezonie jest mokrym snem blogerów. Rok temu było to Animal Collective, więc nie zapominajmy o Avey’m i Pandzie – ich zawsze dobrze mieć w swoim CV, nawet jeśli co najwyżej podawało się im frytki w indie-McDonaldzie. Teraz jednak warto postawić na MGMT, pójść w ślady „Time To Pretend” i „Electric Feel” – w końcu kto w tym roku miał równie uniwersalnie zaraźliwe single? Zagrać nieco zużytą już kartą Vampire Weekend może nie pomoże, ale i nie zaszkodzi – wrzaski i piski a la „Strawberry Jam” i „Wizard Of Ahhhs” można przeplatać milszymi dla ucha partiami w stylu Ezry Koeniga.
Pozostaje kwestia, czy Passion Pit umieją pisać piosenki. Śmiem wątpić, śmiem twierdzić, że potrzebują dobrego producenta, który odpowiednio uformowałby i przyciął (właśnie, ciut za długie te kompozycje) obiecujący materiał i skierował niezaprzeczalny potencjał na właściwe tory. Zdecydowanie nie wyszło w „Smile Upon Me”, zbyt obficie korzystającym z „All My Friends” Murphy’ego. Wkurza również falujący przez całe sześć minut syntezator, którego rola w miksie pozostaje zagadką. Reszta plasuje się w rejonach od „znośne” do „dobre”. Przereklamowany singiel „Sleepyhead”, owszem, jest chwytliwy, ale ta kreskówkowa konwencja męczy szybko. Do highlightów należą za to „Better Things” – tu realnie sporo się dzieje, a zaczepność refrenu sięga przebojowości Tough Alliance – oraz intymny synth-pop „Live To Tell The Tale”, który można określić jako krzyżówkę The Notwist z „Neon Golden” i Tigercity. Serio, ma coś wzruszającego ten kawałek.
W sumie największym zarzutem *wobec* pozostaje wyraźny brak koordynacji talentów Passion Pit. Wyłazi z ich piosenek amatorszczyzna – choć sympatyczna, to jednak prokurująca chaotyczne sytuacje. Dlatego warto wstrzymać się jeszcze z hołdami, a chłopców – jeśli ich ambicje wykraczają poza indie-blogosferę – wysłać na zajęcia wyrównawcze. Hype natomiast anulować.