Ocena: 9

Deerhunter

Microcastle

Okładka Deerhunter - Microcastle

[Kranky / 4AD; 11 Sierpnia 2008]

Tak, dziewięć. Nie musicie szukać ostatniej płyty, która dostała u nas tę ocenę. Było to „Ys”. A wcześniej? Wcześniej to nieważne, kochani. Przed moimi oczami stają teraz te dziesiątki tysięcy czytelników, którzy zanim dobrze przetrą oczy, zaczynają psioczyć, że nie, że to przesada. Screenagers ostatecznie upadło. Ale niech mnie Out of Tune pochłonie, jeśli ta płyta nie zasługuje na tę ocenę.

Zapisałem sobie na kartce kilka rzeczy, o których muszę wspomnieć podczas opisywania tego albumu. O pierwszej z nich raczej bym nie zapomniał, bo bardzo rzuca się w oczy. Otóż paralela pomiędzy tegorocznym zestawem Atlas Sound + Deerhunter a zeszłorocznym Panda Bear + Animal Collective. To, czy wolimy tych pierwszych czy drugich, to raczej kwestia gustu. Podobnie jak wybór pomiędzy solowymi i zespołowymi projektami wyżej wymienionych. Gdzieniegdzie już pojawiają się jałowe dyskusje na temat wyższości jednych nad drugimi. I teoretycznie to nie ma znaczenia, bo przecież skoro mamy cztery krążki, to możemy słuchać ich wszystkich. Ale te porównania dają nam wyraźny sygnał: są to płyty, z którymi lubimy się identyfikować, którym nie odpuścimy, bo one nam nie chcą odpuścić. Są to płyty, których najchętniej słuchałoby się jednocześnie albo połknęło natychmiast, jak jakąś tabletkę. Takie są zajebiste. Ale nie da się tego zrobić, przed przesłuchaniem trzeba wybrać jedną. Tę, która najsilniej wywołuje potrzebę identyfikacji; tę, o której będziemy mówili, że jest najbardziej nasza.

Od jakiegoś czasu ze strony 4AD oraz z serwisów typu iTunes można ściągnąć jeden z czterech wymienionych albumów. A skoro w najbliższych tygodniach światło dzienne ujrzy namacalna wersja „Microcastle”, nie ma co czekać z recenzją. Tym bardziej, że premiera płyty w pudełku została przesunięta już chyba po raz trzeci.

Przytłaczające gruchnięcie intro rozpoczyna uroczy, niespełna półtoraminutowy popis instrumentalistów poszatkowany jękami Bradforda Coxa. Tu nie ma się co rozpisywać, każdy chyba rozumie potęgę takiego zagrania na początku. Prawdziwa jazda zaczyna się jednak w „Agoraphobii”. Na „Cryptograms” nie było piosenki, która byłaby w stanie podbić serce każdego, łącznie z ludźmi tkwiącymi w tym trochę innym „indie”. Przepraszam, ale istnieje ktoś, kto może pozostać obojętnym na wypowiadane w introwertyczny sposób słowa come for me, cover me, come for me, comfort me? A z kim kojarzy Wam się linijka I had a dream, no longer to be free? Dobrze myślicie, łatwo wyobrazić sobie karierę tego utworu wśród wrażliwej młodzieży, podobnej do tej, która kilka lat temu dała sie porwać niejakiemu Paulowi Banksowi. Tu niestety mogę się srogo zawieść, więc porzucam na chwilę ten wątek. Ale, ale – Bradford Cox, bohater tego tekstu. Nie można rozpatrywać muzycznej wartości „Microcastle” w oderwaniu od jego osoby, ponieważ wszystkie próby obiektywnego spojrzenia na ten album i tak rozbijają się o to chuchro. Odkąd zobaczyłem jego zdjęcie, nie mogę przestać sobie wyobrażać, że muzykę tworzy gdzieś pomiędzy kolejnymi wizytami w szpitalu albo – w najlepszym wypadku – w domu, utopiony w pościeli. Taki był jego solowy projekt i takie jest „Microcastle”. No, może trochę bardziej przystępne. Ale i tak każdy fragment płyty przesiąknięty jest jego chorobą.

Jeśli kogoś nie urzekła „Agoraphobia”, to „Never Stops” zrobi to na pewno. Charakterystyczne dla Bradforda, definiujące na wstępie perspektywę rozpoczęcie od „I”, zanim jeszcze wejdą instrumenty, podwójny werbel i gitary. Na swojej karteczce mam zapisane, że ten akapit będzie poświęcony właśnie nim, ale nie za bardzo wiem, co pisać. Każdy chyba słyszy, o co chodzi. Ich trafność, tempo i łączenie akordów, to pieprzone ich zestrojenie z Bradfordowym AAAAHH nie daje mi spokoju. I tak jest na całym albumie, no, nie licząc neurotycznego tryptyku w środku albumu. Bo przecież z jaką gracją wspinają się po akordach w „Little Kids”! Zaczyna się niepozornie, ale z każdą sekundą wkręca coraz bardziej, a kiedy końcówka piosenki rozpływa się gdzieś w szumach ciężkich rozkmin o dorastaniu (czy raczej o fizycznym rozwoju), jesteśmy trafieni.

W tym momencie nadchodzi utwór tytułowy, który próbuje nastroić nas przed nadejściem środka płyty (ciekawe ułożenie, prawda?). Tych kilka chwil chorobliwego nucenia, które może narobić w głowie poważnych szkód, przerwane zostaje nabijaniem perkusji. Następne pięć i pół minuty to aż trzy utwory. Wszystkie w klimacie solowego projektu Coxa. I o nich może krótko: jeśli przegapiliście jakimś cudem tegoroczne „Let the Blind Lead Those Who Can See but Cannot Feel”, w 2002 roku prawdopodobnie zrobilibyście to samo na przykład z „Circulatory System”. Zresztą to pewnie nie jedyna rzecz, którą ominęliście i przed wami jeszcze wiele do przegapienia.

No i napisałem się już sporo, a został jeszcze między innymi najlepszy kawałek na płycie. Jak już wspomniałem na początku, Deerhunter sprawia prezent wszystkim, którzy chcą się z czymś utożsamiać. „Time to Pretend” MGMT? Nie, nie. To „Nothing Ever Happened” zasługuje na miano hymnu naszego pokolenia. Mocne słowa, trochę nadęte, ale posłuchajcie tekstu. Bradford w kilku zaledwie linijkach opisuje nasz dzień: słuchanie D-Planu obok Messiaena, wertowanie Pudelka, codzienne obiecywanie sobie, że od jutra to czy tamto, czasem jakaś impreza, ale tak naprawdę nic. Ale jak tu skupiać się tylko na słowach tego utworu, kiedy i muzycznie bezlitośnie daje radę. Jest wszystko, od post-punkowej sekcji rytmicznej na początku, przez obłędne psychodeliczne gitary, po krautrockową motorykę. Nie mam pytań. Deerhunter przez całą tę żonglerkę dorównuje takiemu na przykład Murphy’emu, ale ich „popisywanie się” przesłuchanymi płytami jest bardziej naturalne, bardziej szczere i po prostu cool.

Niby zwykły album, bo przecież większość z tych rzeczy teoretycznie już słyszeliśmy. Parę utworów jedzie dosłownie na trzech dźwiękach („Green Jacket”, „Saved By Old Times”, „Twilight At Carbon Lake”), i cholera, co z tego? Że nikt nie chce już „zwykłego” rocka? Wiecie, takie „Crooked Rain” to też z pozoru było normalne granie. Albo „I Can Hear the Heart Beating As One”. Płyty, na których to, co muzycznie było już znane, artyści filtrowali przez swoją unikatową wrażliwość. I to samo mamy na „Microcastle”. Tu nie będzie żadnej rewolucji, nie będzie korowodu epigonów. Pewnie nic nie będzie, bo takie rzeczy można robić tylko raz na kilka lat. Ale w roku 2008 nie ma niczego, co mogłoby lepiej zaspokoić fana indie rocka. Bo tak: jest szczery bohater i są piosenki, które miotą. Jest post-punk i sensowna odpowiedź na freak-folk, „jest czad i jest ballada”. I to na miarę naszych czasów, gdy wszystko upada, wszystko już blablabla…

Artur Kiela (30 września 2008)

Oceny

Artur Kiela: 9/10
Marta Słomka: 9/10
Dariusz Hanusiak: 8/10
Kasia Wolanin: 8/10
Krzysiek Kwiatkowski: 8/10
Kuba Ambrożewski: 8/10
Maciej Lisiecki: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Bartosz Iwanski: 7/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Średnia z 40 ocen: 7,47/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także