Ocena: 7

Willits + Sakamoto

Ocean Fire

Okładka Willits + Sakamoto - Ocean Fire

[12k; 5 lutego 2008]

Techniczne usterki swój awans z roli wyszukanego ozdobnika elektronicznych kompozycji do podstawowego środka wyrazu zawdzięczają przede wszystkim grupie Oval. Od czasu gdy Niemcom udało się (nie żeby jakoś specjalnie mieli taki zamiar, ale jednak) spopularyzować nowy muzyczny budulec, minęła już ponad dekada. W owych niezwykle dynamicznych czasach to całkiem sporo, co pokazuje tylko, jak dużą popularność wywalczył sobie glitch na scenie elektronicznej.

Nie da się ukryć, że mamy do czynienia ze zmierzchem tej estetyki: wydane w 2001 roku „Endless Summer” Fennesza, nazwane przez The Wire „pierwszym klasycznym albumem XXI wieku” było szczytem jej możliwości, a zatem i początkiem końca. Ani naśladowcom, ani samemu Austriakowi nie udało się już nigdy zbliżyć do tak wysoko ustawionej poprzeczki. Jego zeszłoroczny album „Cendre” nagrany z japońskim pianistą i eksperymentatorem Ryuichi Sakamoto był pewnym symbolem zmierzchu możliwości nurtu. Z eksplozji miniaturowych dźwięków pozostały tylko blade tła, a z wulkanu emocji sypialniany nastrój. „Ocean Fire” wydaje się być w tym kontekście jednym z ostatnich mocnych zrywów dokonującej swych dni stylistyki.

Łącząca dwie ostatnie wspomniane płyty osoba Sakamoto pozwala na szczególnie ciekawe porównania. W odróżnieniu od kooperacji z Fenneszem oraz (dużo owocniejszej) z Alva Noto Japończyk poszedł dużo dalej w wykorzystaniu swojego laptopa. Jego gra na fortepianie nie stanowi tu akompaniamentu do generowanych przez partnera pejzaży, lecz jest jedynie materiałem wyjściowym poddawanym zaawansowanej obróbce. Jako że identyczne podejście do gitary stosuje również Christopher Willits, efekt końcowy kolaboracji w zasadzie pozbawiony jest brzmień typowych dla tych instrumentów. Choć tego rodzaju wykorzystanie tradycyjnych źródeł dźwięków nie jest dziś niczym nowym, to jednak nie mogę przypomnieć sobie, by gdziekolwiek wcześniej łączono w ten sposób różne przetworzone brzmienia akustyczne na równych prawach. Czy kolejnym krokiem będzie tworzenie całych składów muzycznych, w których każdy z wykonawców będzie swój klasyczny instrument przetwarzał elektronicznie? Nowa forma muzyki klasycznej? Willits to absolwent Mills College, gdzie elektroniczną kompozycję studiował pod okiem m.in. Pauline Oliveros i Freda Fritha. Magister muzyki elektronicznej – to brzmi dumnie, a kręgi akademickie już od dawna koncentrują się przede wszystkim na eksperymentach i poszerzaniu muzycznych horyzontów. Laptopowa orkiestra symfoniczna? Brzmi co najmniej intrygująco. Odstawmy jednak futurystyczne wizje na bok.

Dzieło amerykańsko-japońskiego duetu nie jest z pewnością żadnym przełomem, ani nie stanie się pozycją kultową, ale póki co zdaje się być najlepszą tegoroczną propozycją w kategorii muzyki tła. Willits i Sakamoto wyciskają maksimum możliwości z celowo zepsutych dźwięków swoich instrumentów, wciągając w dźwiękowe odmęty oceanicznych głębi. Album zaskakuje przede wszystkim spójnością brzmienia: choć dwa różne instrumenty traktowane są metodami wypracowanymi przez dwu różnych ludzi, to złożone razem przypominają jednolitą substancję wylewającą się z głośników do uszu. Poszczególne warstwy struktur szumu i rozedrganych brzmień można dość łatwo wyróżnić, ale trudno z dostojnie falującej masy dźwiękowego oceanu wyłowić to, który z muzyków jest za które odpowiedzialny. W „Sentience” co prawda dość wyraźnie słychać gitarę (jej brzmienie przypomina dźwięki preparowane przez Ekkeharda Ehlersa), a rozciągnięte niskie tony fortepianu w „Sea Plains”, ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę.

Wyliczanka: Fennesz, Tim Hecker, zimny klimat nagrań Biosphere, ostatnie pozycje z katalogu Touch Music. Więcej się tu dzieje niż w produkcjach z ostatnich lat tego pierwszego, jest spokojniej niż u Heckera, bardziej medytacyjnie niż depresyjnie w porównaniu z twórczością Norwega, a płyta śmiało mogłaby zostać wydana przez londyńską oficynę i byłaby jedną z jej najlepszych pozycji z ostatnich kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu miesięcy. Gęsta atmosfera tworzona z muzycznych drobinek i delikatnych fal dronów balansuje pomiędzy momentami, w których bardziej akcentowane są niepokój i groza, a częstym kotwiczeniem na spokojnych wodach przy spowitym mgłą skalnym brzegu, powtarzając cykl pływów z utworów (za wyjątkiem niezrozumiale urwanego po trzech minutach „Umi”) w skali całego albumu. Muzyka ma również drugie tło. Album jest jednym z przejawów (nad)wrażliwości Japończyka, angażującego się w różnej maści akcje ekologiczne i pacyfistyczne, używającego dźwięków jako medium do przenoszenia ciężkostrawnych treści: tym razem w celu zwrócenia uwagi na los największych wodnych biosystemów planety. Nie wiem, czy to najlepszy pomysł, bo muzyka wciąga w wodny świat tak, że o ratowaniu oceanów raczej się zapomina. Na długo.

Jesień nadciąga nieubłaganie. Tak – to będzie oklepany frazes o wydłużających się wieczorach i wspaniałym dlań akompaniamencie. Zwłaszcza jeśli tęsknota za latem i szumem morza w blasku zachodzącego słońca wciąż się odzywa – „Ocean Fire” jest ją w stanie skutecznie i bezboleśnie ugasić. Nie stwierdzono występowania skutków ubocznych.

Mateusz Krawczyk (5 września 2008)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także