Ocena: 6

The Wedding Present

El Rey

Okładka The Wedding Present - El Rey

[Manifesto; 20 maja 2008]

Jestem chyba jedną z bardzo nielicznych osób w redakcji, które wciąż odczuwają masochistyczną przyjemność w śledzeniu tego, co dzieje się na Wyspie (i nie mam tu na myśli Islandii). Coraz częściej dochodzę do wniosku, że „The Decline Of British Sea Power” nie tylko było ostatnim Mohikaninem wśród NAPRAWDĘ dobrych wydawnictw tagowanych jako brit-rock, ale i krążkiem o niezwykle znamiennym tytule. Niektórzy twierdzą, że cały ten indie-szajs, na który narzekają wszyscy niezale (chyba, że właśnie zajmują się przekonywaniem, że coś jest słabe, ale jednak dobre, albo, że ta panna jest brzydka, ale w rzeczywistości ładna), zawdzięczamy właśnie składance C86. Oczywiście, była kamieniem milowym, punktem zwrotnym, drogowskazem, który miał odpowiednio pokierować brytyjskim rockiem, by uchronić go przed niebezpiecznie zbliżającym się kryzysem, tym samym stając się orężem w walce z zalewającą Królestwo falą hip-hopu. Nie można jednak przeceniać wpływu owej kompilacji na kształt tego, co wyprawia się dziś na Wyspach, bo po pierwsze: C86 wygrało bitwę, a nie wojnę. Po drugie, mimo że składanka ta trzyma przyzwoity poziom, nie jest tak udana jak sławetne C81, a czas pokazał, że w rzeczywistości celnych strzałów było tam niewiele. Primal Scream, Half Man Half Biscuit, The Wedding Present. Może jeszcze The Shop Assistants. Skupmy się na pierwszej trójce. Primal Scream wciąż w mainstreamie, Half Man Half Biscuit i The Wedding Present wciąż pozostają pozycjami dla pasjonatów. Wszystkie w tym roku wychodzą nam naprzeciw z nowymi propozycjami - odnowy brytyjskiego przemysłu muzycznego. Nadzieje te są jednak płonne, bo z pewnością tak się nie stanie.

Czemu? Ponieważ słuchając „El Rey” mam podobne odczucia jak jakiś czas temu podczas wałkowania „Accelerate”. The Wedding Present spisali się na pewno o wiele lepiej niż moi ulubieńcy z Athens, jednak nie mogę oprzeć się równie silnie ugruntowanemu wrażeniu, że to już tylko element przeszłości, która zamknęła się wraz z końcem lat 90. Każdy miłośnik taniego seksu, taniej przemocy i tanich głupich dowcipów wie, że El Rey (pisane zwykle przez „a”) to od dawien dawna filmowo-komiksowa przystań dla czarnych charakterów: złoczyńców, morderców, prostytutek, wampirów i innego półświatka (elo Quentin, elo Robert). Gedge bardzo luźno nawiązuje do tytułowego motywu, poprzez wracanie do swojego ulubionego tematu, czyli drążenia wszelakich zdrad (heh, The Wedding Present już drugi raz rozpoczęło działalność po jego rozstaniu z dziewczyną), beznadziejnych związków oraz innych tego typu niejasnych konotacji międzyludzkich. Wszystko to podaje nam w typowy dla siebie, bardzo inteligentny, cyniczny i dowcipny sposób. Chociaż czy dowcipny, to sprawa gustu. Ja jestem fanką i teksty pokroju: I thought I saw a model / But she had hair where I don't think she should nieodmiennie będą mnie śmieszyć, choć może nie powinny. Nic na to nie poradzę. Ci, którzy mają frajdę przy Half Man Half Biscuit, docenią, bo chociaż żarty nie są tu tak pokrętnymi nawiązaniami do wszystkiego, co kiedykolwiek działo się w Wielkiej Brytanii, to jest to humor z podobnej beczki.

Całość, tak jak w przypadku owianego sławą „Seamonsters”, produkował Albini. Na pewno jest lepiej niż na „Take Fountain” z roku 2005, ale „El Rey” nie ma w sobie tego, co niskobudżetowe brzmienie „George'a Besta”. Dopracowując ze zbyt wielką precyzją każdą nutę, zapinając na ostatni guzik każdą melodię, wygładzając wokal, w którym nie ma już miejsca na zachwiania i choćby odrobinę fałszu niby powinno uzyskać się coś, co zachwyca dokładnością i włożonym w to nakładem pracy. Jednak bez owych niedociągnięć muzyka The Wedding Present stała się czymś, o czym sami śpiewają w cytowanym przeze mnie wyżej „Sider-Man On Hollywood”. Kiedyś porównywano ich do Gang Of Four czy The Fall, teraz takie zestawienia nic by nie znaczyły, bo zespół po reaktywacji bardziej niż punkowym zacięciem zalatuje rozwodnionym popem. Kiedyś równie często określano ich też jako „drugi ulubiony zespół fanów The Smiths”. Przypuszczam, że obecnie 95% fanów, albo raczej fanek, Morrisseya w życiu nie sięgnęłoby po ich płytę. Czy to dlatego, że nazwa The Wedding Present mówiłaby im niewiele więcej niż enigmatyczne kryptonimy C81 i C86. Czy to dlatego, że czasy się zmieniły, a razem z nimi i fani The Smiths , których większość mieści się w standardzie bardzo trafnie opisanym kiedyś w recenzji „Do It!” Clinic przez Artura Kielę. Z tego wniosek, że mimo nagrania całkiem przyzwoitej płyty, Anglicy nie odnajdują się w nowej rzeczywistości, gdyż poletko, które kiedyś z powodzeniem uprawiali, zarosło, zdziczało, albo zmieniło się nie do poznania. Na ich korzyść działa jednak fakt, że nie stali się częścią tej grupy powrotów, których wolelibyśmy nie oglądać - moje modlitwy, co do reaktywacji Blur zostały wysłuchane (gdyby nagrali nowy album, „Blur: are shite” brzmiałby napis na mojej koszulce, daję słowo), ale za to czeka nas, o zgrozo, Oasis i The Verve.

Katarzyna Walas (28 lipca 2008)

Oceny

Katarzyna Walas: 6/10
Kuba Ambrożewski: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 4 ocen: 5,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także