The Ruby Suns
Sea Lion
[Memphis Industries; 3 marca 2008]
Ryan McPhun wybrał się w podróż. Nie ma w tym nic niezwykłego, bo nie on pierwszy i nie ostatni widzi w podróżach coś więcej niż tylko czcze wylegiwanie się na plaży albo przeciskanie przez grupę Japończyków, którzy tłocząc się przed „Słonecznikami” Van Gogha jak na komendę jednocześnie wydali z siebie „oooo!” donośnego, mechanicznego zachwytu. Blado wypada także przy Zachu Condonie, który będąc jeszcze nieopierzonym szesnastolatkiem, rozpoczął swoją pielgrzymkę po świecie w poszukiwaniu inspiracji oraz własnej tożsamości.
Dla McPhuna natomiast wszystko zaczęło się dopiero w momencie, gdy rodzinną Kalifornię porzucił dla Auckland w Nowej Zelandii. Zaadaptowanie się tam nie nastręczyło mu większych trudności, nadal słuchał Beach Boysów, wciąż zaczytywał się w Murakamim, wspomagał różne lokalne grupy, takie jak np. The Brunettes, a co najważniejsze wraz z Amee Robinson i Imogen Tayler założył The Ruby Suns (wcześniej nazwa brzmiała Ryan McPhun & The Ruby Suns, jednak z powodu małej chwytliwości została szczęśliwie skrócona). Swoim zupełnie przyzwoitym debiutem zręcznie skonkretyzował odczucia, tyczące się jego samego – oznajmił za kogo brać go się nie powinno, przedstawiając w jednej ze swoich piosenek – „My Ten Years On Auto-Pilot” - postać jaskrawie z nim kontrastującą (Hi, my name is Tim / I work on floor 27, office 401 / The phone, tie and business smile / I’m happy, can’t you tell?). Skoro już odkrył kim z całą pewnością nie jest, istota rzeczy zasadzała się na tym, by owo upragnione JA odnaleźć. Stało się to impulsem do wybrania się we wcześniej wspomnianą podróż, a wyprawa ta, niczym niezbędna otulina, wzbogaciła delikatną pop-folkową estetykę, znaną nam z debiutu The Ruby Suns, echami różnorodności kulturowej miejsc, które szczególnie zapadły McPhunowi w pamięć. Na kanwie wachlarza wspomnień ukuł on wspaniały kosmopolityczny pean, czarowną afirmację życia, nucony pod nosem zew miłości.
Śmiało można by zarzucić McPhunowi, że na „Sea Lion” to wszystko się po prostu kupy nie trzyma, nic nie stanowi punktu odniesienia, że jak Afryka („Kenya Dig It?”), to takie melodie powinny przewijać się na całym wydawnictwie, a skoro piosenki w Maori („Tane Mahuta”), to po co wpychać z buciorami między te egzotyczne rytmy iście tortoisowski post-rock („There Are Birds”) czy „Morning Sun” rozpoczynające się z bezradnie senną dream-popową marzycielskością, która przeradza się niespodziewanie w dynamiczny ejtisowy post-punk a la New Order? Jednak na tym jeszcze nie koniec, przecież mamy tutaj również folk z Apallachów, przyśpiewki rodem z terenów granicznych Meksyku i Stanów, melodyjność Wschodu, inspiracje Zachodnim Wybrzeżem, do tego całość okraszona jest gdzieniegdzie tradycyjnym polinezyjskim ukulele. Jak tu się nie pogubić? Z miejsca osacza nas doświadczenie totalnej dezorientacji spowodowanej mnogością osobliwych odwołań, przeplatających się z dziwacznymi zachwytami McPhuna, których pewnie nigdy byśmy nie rozpoznali, gdyby nie google.
Na powyższej podstawie wszelakie oskarżenia o rozdrabnianie się i wprowadzanie zamętu, byłyby jak najbardziej zasadne, ale ja nie będę z nimi występować, ponieważ nie zamierzam tonąc tu w błocie jałowych narzekań, a wątpliwości te przywołałam, wcale nie dla złośliwego zdyskredytowania „Sea Lion” w oczach słuchaczy, lecz by pokazać, że wszystko co się dzisiaj tworzy, tworzy się poza ową wstrętna pedagogią porządku. Nie oznacza to jednak bałaganu, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Wbrew pozorom każda z „egzotycznych” nut pięknie wpasowuje się i dopełnia układaną przez McPhuna misterną globtroterską mozaikę, w konfrontacji z którą wszelkie kategorie rozpadają się w proch. Album ten jest niczym ogromny obszar błądzenia, przepełniony przestrzennymi echami pogłębiającymi wrażenie dystansu oraz oniryczności doświadczeń powiązanych z każdym utworem. Wśród tak barwnej zbieraniny ciężko wybrać coś, co mogło by stanowić odpowiednią reprezentację dla „Sea Lion”. Zwrócę więc uwagę (całkiem subiektywnie) na „Remember” – najbardziej konwencjonalnie indie-popowy, ale za to w swoim łagodnym sentymentalizmie, najczytelniej wskazujący intencje The Ruby Suns. Imagine yourself in a plane / Flying far away / Imagine yourself far away / Running all the way / Imagine yourself in a dream / Seeing all your old friends / Imagine yourself far away / Looking back on what used to be / Life before things have changed / Into what they are now. A więc album ten to nie tylko podróż w sensie dosłownym (zarówno dla muzyków jak i słuchaczy), ale i tym metafizycznym – do świata marzeń, wspomnień oraz własnego wnętrza.
Poprzez „Sea Lion” McPhun oddaje radosny hołd przeróżnym miejscom na Ziemi, czasem odrobinę naiwny, ale bez ostentacyjnej natarczywości, ponieważ tradycyjne brzmienia, owa szeroko pojęta „muzyka świata”, stanowi dla niego środek, a nie cel. On sam jawi nam się jako ten pastelowy chłopiec z okładki, przymierzający coraz to nowe stroje w poszukiwaniu tego odpowiedniego, a zarazem ukazujący cudowność różnorodności każdego z nich.