Ocena: 7

Man Man

Rabbit Habits

Okładka Man Man - Rabbit Habits

[Anti Records; 8 kwietnia 2008]

Drogie dzieci, teraz Man Man będą opowiadać wam bajki o tym, jak kot na rzecz blantów zrezygnował z fajki. Wbrew pozorom nie drzemie w tym wstępie tani chwyt marketingowy, raczej pokraczna próba zilustrowania absurdalnego nastroju, z jakim przyjdzie nam obcować przez ponad czterdzieści minut, jeśli zdecydujemy się zrobić podejście do „Rabbit Habits”. Na potwierdzenie tej tezy wystarczy przytoczyć fragment, dość reprezentatywnego dla całego albumu, pijanego lovesongu, w którym to wokalista, iście po waitsowsku, wykrzykuje do podmiotu lirycznych ekscytacji: You make me feel like a zombie! Ale od początku…

Przyglądaliśmy się sobie przez jakiś czas z dużą dozą nieufności (ja i Man Man), nie będąc do końca pewnymi, czy będziemy się sobie podobać. Zastanawiałam się, czy ktoś mnie tu przypadkiem nie robi w konia, serwując kolejne nie pierwszej świeżości danie, podgrzane na fali popularności łączenia rocka z szeroko pojętą muzyką świata przeróżnej maści. Otóż nie! Nie, z cała pewnością. Dzięki Bogu, wreszcie ktoś tu jest niepoważny, atakując naszą wyobraźnię i wrażliwość zupełnie irracjonalnym (na pierwszy rzut oka) zbiorem piosenek, stojących w wyraźnej opozycji wobec tradycyjnego słownika motywów. Pomimo tego, sądzę, że dużym nadużyciem byłoby powiedzieć o tej płycie: „zachwycająca, wręcz zjawiskowa!”, jednak patrząc na nią z lekkim przymrużeniem oka i autodystansem, który swoją drogą sama na nas w niewymuszony sposób wymusza, będziemy w stanie dostrzec jej pokrętną niezwykłość. Zresztą, słowo „zachwycający” ciężko by było powiązać z wszechobecnym od pierwszego utworu nastrojem alkoholowo-tytoniowej włóczęgi od jednego obskurnego pubu do drugiego. Man Man z całą pewnością nie przypominają Matta Elliotta, który, nawet upijając się na „Drinking Songs”, jako taki stanowi egzemplarz wyjątkowo wysubtelniony, ujmujący, eterycznie-dramatyczny i wciąż odpowiednio uporządkowany.

Wkładając do odtwarzacza „Rabbit Habits”, a następnie wciskając play, należy wziąć pod uwagę, że będziemy mieć do czynienia z rasowymi prześmiewcami, którzy już dawno (debiutowali w roku 2004) umościli sobie wygodne miejsce w tylnych rzędach (do tej pory byli kapelą dość niszową) loży szyderców, za nic mając sobie rzeczywistość. Przeciwstawiają jej zmysł zabawy, dystans do konwencji i zręczność w czerpaniu najdziwniejszych inspiracji. W ich muzyce ewidentnie słychać wariacje na temat waitsowskich: „Singapore” czy „Tango Till They’re Sore”, skomponowane jednak w ten sposób, by mimo niezaprzeczalnego podobieństwa, były dla nich jaskrawą antytezą. Szczególnie gdy łączy się je z szaleńczym wykrzykiwaniem pogróżek w stylu: Butter beans, I’m gonna get you, / I’m gonna stick you, I’m gonna take you down. przy akompaniamencie ksylofonu rodem z Looney Toons (Królik Bugs, te sprawy).

Generalnie najnowsza propozycja Man Man jest wydawnictwem niezwykle równym, a zarazem bardzo ciekawym dzięki kalejdoskopowej zmienności nastrojów, którymi raczy słuchacza: w jednej chwili po lirycznym tytułowym „Rabbit Habits”, znienacka uderza nas zmysłową fizyczną konkretnością w „Top Drawer” (You need a moped/ Half-boy half-hostess (…) I am the top dog, top dog/ Hot dog, hot dog). Pomimo trzymania dobrego poziomu, na albumie wyraźnie rysują się też dwa utwory, będące jego definitywnymi highlightami. Pierwszy z nich to ponad ośmiominutowe „Poor Jackie”, które z wręcz tradycyjnej cygańskiej bandycko-zatraceńczej elegii, zmienia się niespodziewanie w przedziwny teatr absurdu – oto zespół zdaje się tańczyć nad grobem, śpiewając: I don’t see what everybody/ Sees in your sexy body/ All I see is a shallow grave/ Trapped inside a pretty face, po czym ustępuje miejsca pseudo-gospelowemu chórowi nucącemu: There ain’t no God here/ As far as I can see. Drugim kawałkiem zasługującym na szczególną uwagę jest wieńczące krążek epickie „Whalebones”. Tworzy ono swoistą ramę kompozycyjną z poprzedzającym je „Rabbit Habits”, opowiadającym o dziwnym, bo dość pokrętnym i destruktywnym, związku dwojga samotnych ludzi. „Whalebones” jest jakby kontynuacją ich historii, która kończy naszą przygodę z płytą pytaniem: Who are we to love at all?

Najnowszemu albumowi Man Man można zarzucić odejście od bardziej awangardowego, eksperymentalnego brzmienia poprzednich dwóch wydawnictw. Nie uważam jednak, by był to duży minus, ponieważ w ich wykonaniu takie zadzierzgnięcie nici kokieterii z popkultury, wpłynęło na zmianę punktów odniesienia oraz wynikające z tego spojrzenie na ich muzykę z większym dystansem. Tych uważniejszych i bardziej wymagających słuchaczy razić może również fakt, że zespół, chcąc ukazać chaos, rozkład, graciarnię z połamanych dźwięków złożoną, nagrał „Rabbit Habits” ze zbyt dużą precyzją – pijane dęciaki w „Big Trouble” doskonale utrzymują pion, podczas gdy w stanie na jaki pozują już dawno powinny leżeć, sprawdzając czy między krzesłem a podłogą wszystko po staremu. To samo tyczy się odgłosów imprezy przewijającej się w tle „Hurly / Burly”, której uczestnicy wybuchają „spontanicznymi” okrzykami ze zdumiewającą synchronizacja i timingiem.

Jednakże pomimo owych drobnych niedociągnięć (będących paradoksalnie brakiem niedociągnięć), album ten wydaje mi się jednym z ciekawszych wydawnictw, jakie jak na razie miał w zanadrzu rok 2008.

Katarzyna Walas (5 maja 2008)

Oceny

Katarzyna Walas: 7/10
Piotr Szwed: 4/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także