Ocena: 5

Clinic

Do It!

Okładka Clinic - Do It!

[Domino; 8 kwietnia 2008]

Clinic a życie codzienne. Jesteś na imprezie, na której nie znasz nikogo poza głównym organizatorem. Jest on oczywiście zajęty, bo ma mnóstwo gości na głowie, z każdym musi porozmawiać i żartem zabawić, a ty rozglądasz się po kątach i szukasz osoby, do której można zagadać. Zakładamy oczywiście, że przyjęcie jest obfite w towarzystwo. Naturalnym jest, że zaczniesz lustrować reprezentację płci pięknej. Jeśli odliczyć dziewczęta w glanach (mroczne elfy ostatnio cię nie absorbowały) oraz dziewczęta zbyt głośne, zostanie specyficzna grupa. Załóżmy, że wybierasz rozmówczynię i, po ostatnim zerknięciu w kierunku znajomego, postanawiasz działać na własną rękę. Podchodzisz i po krótkiej gadce, której nikt potem nie pamięta, ktoś zadaje najbanalniejsze z banalnych pytanie – czego słuchasz?

Wszystkie dziewczyny w tej grupie są niewiarygodnie do siebie podobne. Twoja wybranka będzie interesowała się fotografią, być może będzie jeszcze pisywała wiersze. Będzie trochę obrażona na wszystko. Miłośniczka kawy („bo ja kocham kawę”) i papierosów („nie potrafię żyć bez papierosów”). Na 80% na pytanie o ulubiony zespół, odpowie albo Radiohead, albo The Smiths, albo Sigur Ros. To oczywiście jeszcze nic złego, ale tak naprawdę nikomu to nic nie mówi. Równie dobrze, za chwilę może odbić w Placebo, Comę, Happysad i Metallikę („kiedyś słuchałam i muszę przyznać, że nadal podoba mi się kilka piosenek”). I tu właśnie przechodzę do sedna sprawy. Chcąc uzyskać konkretniejszą odpowiedź, musisz wymyślić jeden zespół. Coś mocnego, ale nie odstraszającego, reprezentatywnego dla ciebie. Coś takiego, że jeśli ona to zna, to jesteście w jednej drużynie, a jeśli wystawia zdjęcia na digarcie, to się nie połapie. Jeden zespół, bo nie wypada rzucać łańcuszkami przy pierwszym starciu, to nie działa.

Clinic. Znasz Clinic? Uff, to świetnie. Co tu robisz?

Pytania o ulubiony album nie musisz zadawać, nawet teraz, kiedy wyszła nowa płyta. „Internal Wrangler” było i jest ich opus magnum. Poza tym przyznajcie – czy jest ktoś, kto nie darzy tej płyty sympatią? Tak dwupłaszczyznowo. Bardziej osłuchani docenią jakąś reinterpretację spaghetti punku, spotkanie Wall Of Voodoo z Radiohead. Jeszcze bardziej osłuchani znajdą inne cuda (czy ktoś zna zespoły wymienione przez nich w inspiracjach na myspace?). I okładka, która wskazuje na to, że Clinic słyszeli więcej niż poznać można po ich płycie, że wiedzą czego chcą i świadomie się ograniczają. Wiecie, o czym mówię, prawda? Z drugiej strony, i bez żadnej wiedzy muzycznej ciężko jest tych gości nie polubić, tak po prostu.

I ja ich nadal lubię, mimo że od początku wiedziałem, co na tej płycie znajdę, i wiedziałem, że nie będzie to album na miarę tego, o którym już ani słowa, bo i tak chyba przesadziłem. To ciągle jest zespół, który dostarcza radochy w zatłoczonym tramwaju, bo razem z charakterystycznym luzem zapewnia ci dodatkowo przyjemne poczucie wyższości nad otoczeniem.

Wystarczy, że „Do It!” to nie kolejny schodek w dół. Mamy nawet progres jakościowy w stosunku do dwóch poprzednich albumów. W końcu zaczyna dziać się coś nowego, a że jest tego niewiele, i mnie to nie porywa, to już inna sprawa. Pierwsze, co daje się zauważyć, to kontrasty w niektórych utworach. Cicho – głośno, melodyjnie – ostro. Niby już wcześniej to było, ale takich zmian na przestrzeni pojedynczych piosenek („Memories”, „Free Not Free”), to ja raczej nie pamiętam. Ciężko wprawdzie dojść czemu takie zabiegi mają służyć. Urozmaicenia nie powinny być bezproduktywne, a tutaj niewiele z nich wynika. „The Witch” zaczyna się gitarą jakby wyjętą z The Strokes, a potem znowu mamy klasyczne Clinic.

Wspomniałem już o „Free Not Free”. Czy ktoś mi, do licha, powie z jakiej piosenki znam tę melodię? Mam już swój typ, ale chyba ciągle nie o to mi chodzi, więc go nie zdradzę, aby niczego nie sugerować. W każdym razie, obok wkręcającego się jak Józef K. w proces „Corpus Christi”, to chyba najlepszy utwór na płycie. Kilka sekund fletu wystarczy żeby rozbroić. W „Shopping Bag” mamy też trochę rypanki, która niczym nie zaskakuje, ale nie da się jej nie lubić. „Marry And Eddie” chwyta wprowadzającym w drżenie wyciem czegoś na kształt syreny wielkiego liniowca.

Tak właśnie wymieniam tu różne duperele, bo to one wzbogacają i wyróżniają ten album na tle ich poprzednich dokonań. Mamy jakby więcej konkretu, mniej dłużyzn, trochę bardziej staranną produkcję. I to w zasadzie tyle, nic nie poradzę. Nie wiem, czy jest ktoś, kogo ta płyta zawiedzie, bo osoby, które liczyły na więcej, odpadły chyba po „Winchester Cathedral”. Zostali sami fani, a ci znajdą tutaj wszystko, co lubią, plus trochę bitej śmietany.

Nieważne, że „Do It!” nie robi nam niespodzianki, ta piątka w kółku nie ma większego znaczenia. Dałbym 6, ale muszę być surowy, bo bardzo ich lubię. Tak czy inaczej, obok Lightspeed Champion, El Guincho i Beach House, to najczęściej słuchana przeze mnie tegoroczna płyta. Z okazji zbliżających się Juwenaliów zamknijmy się wszyscy w domach i mieszkaniach, napawajmy się kolektywnie Clinic. W końcu doczekamy się chwili, kiedy Kaziki i Roguce znowu pochowają się gdzieś głęboko pod ziemią, czego Wam i sobie życzę. No i widzimy się w sierpniu, nie?

Artur Kiela (28 kwietnia 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 6/10
Artur Kiela: 5/10
Średnia z 7 ocen: 5,57/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także