Ocena: 7

Destroyer

Trouble In Dreams

Okładka Destroyer - Trouble In Dreams

[Merge; 18 marca 2008]

Jeśli czegoś w 2007 roku żałuję, gdy mowa o działalności na Screenagers, to braku recenzji ostatniego Teda Leo. Po prostu poległem przy starannej próbie przedstawienia – w możliwie najbardziej skondensowany sposób – jego niezwykle bogatej twórczości. No i to nurtujące pytanie: lepsze „Set You Free” nagrane w barwach Chisel czy „Tyranny Of Distance”? Szczęśliwie podobnych dylematów nie miał rok wcześniej Paweł Anton, gdy zdawkowo, a jednak wyczerpująco przedstawiał postać Dana Bejara. Co ma wspólnego jeden z drugim? Obaj panowie (to znaczy Bejar i Leo) mogliby spokojnie założyć stowarzyszenie „Sumienia indie popu”. Nie ma chyba obecnie bardziej nieskalanych muzyków indierockowych. Choć zawsze pozostawali na drugim planie, to ich dyskografia dosłownie powala równością. Być może z tej dwójki nawet Bejar jest trochę lepszy. W każdym razie w obrębie twórczości obu panów właściwie wszystkie hierarchizacje są możliwe.

Fani Destroyera raczej nie dostrzegą w najnowszym dziele Bejara czegoś równie wielkiego, co w „Streethawk” czy aspirującym do dziewiątki „Your Blues”, które, umówmy się, ostatecznie sytuuje się na nieistniejącym w naszej skali miejscu „8,5”. Nie znaczy, że jest to album choćby przeciętny, on jest wciąż bardzo dobry, osobiście widzę go nawet wyżej niż znakomite „Destroyer’s Rubies”, dzieło przede wszystkim niesamowicie równe. To co sprawia, że „Trouble In Dreams” jest tak świetne, to przede wszystkim jeszcze mocniej wyczuwalne dążenie do ciągłego rozwijania okrzepłej już przecież formuły, która dwa lata temu ostatecznie spotkała się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem. (Jak powiedziałem wcześniej Destroyer jest wykonawcą drugiego planu, co prawda zawsze docenianym, ale nieocierającym się o top). Bejar wydaje się być obecnie mistrzem świata w dosyć długich (5-7 minut) kompozycjach, podczas których przez cały czas emocjonalne natężenie nie rozrywa precyzyjnej, starannej struktury utworu. W ten sposób Bejarowi udaje się (bo zawsze mu się udawało) to, co nie do końca udało się jego koledze z New Pornographers – Carlowi Newmanowi, na zbyt surowo skrytykowanej płycie „Challengers”. Na tamtym wydawnictwie słychać, że autor „Slow Wonder” nie do końca dobrze czuje się w utworach za bardzo rozstrzelonych (nie mówimy o cudownym openerze), tak jakby był zawodnikiem bardziej przystosowanym do walki cios za cios, niezależnie czy będzie to napakowany dźwiękiem power pop a la „Mystery Hours” czy ascetyczne, folkowe „Fake Headlines”.

Co innego Bejar, on – być może dlatego, że jego udział w komponowaniu dla kanadyjskiej supergrupy jest o wiele mniejszy – zawsze trzyma równą formę, nawet gdy wydaje się, że nie dysponuje akurat zestawem najwyśmienitszych hooków. Spójrzmy na „My Favourite Year”, może najlepsze na „Troubles In Dream”. Cudowna logika tego utworu: zza świdrujących, enowskich gitar, wyłaniają się powoli bębny, w dalszej części kontrowane rozproszonym światłem fantastycznego syntezatorowego motywu. O wyjątkowości tych sześciu minut świadczyć może opinia Bejara o krótkim przerywniku tego utworu, czyli pasującą do całości jak pieść do oka skandowaną linijką beware the company you reside in. Poczciwy Dan opowiada jak to wszyscy narzekają na ten fragment, nie zdając sobie sprawy, że słuchacz ten istotny szczegół pomija, że prowadzony za rękę przez artystę zatraca się w odrealnionym, ale zwyczajnie pięknym świecie Destroyera.

Gdybym jeszcze miał szukać sensownych odniesień do twórczości Destroyera, jak i do obecnej ich pozycji, wspomniałbym o moim ukochanym The Sea & Cake. Pozornie bezzasadne porównanie ujawnia swój sens, gdy spojrzy się na oba projekty z nieco szerszej perspektywy. Sea & Cake, chociaż z płyty na płytę się zmieniało, robiło to w sposób łagodny. Nawet jeśli postawimy granice między *eksperymentalnymi* krążkami: debiutem, „Nassau” i „The Fawn”, a *popowymi* trzema ostatnimi, to na żadnym z nich nie odnajdziemy agresji, chęci burzenia, nadpobudliwości. To jest muzyka, której słuchanie łączy się z dążeniem do harmonii i podobnie jest z Bejarem. W jego przypadku zadanie wydaje się być trudniejsze, facet ma dość oryginalną barwę głosu, bliską Davidowi Bowiemu, oraz często operuje narracją niedaleką Boba Dylana, czyli śpiewa jakby ponad melodią, spychając niekiedy nawet bardzo wystawne aranże na drugi plan (co słychać zresztą w miksie wspaniałej piosenki „Shooting Rockets”). Wydawałoby się więc, że takie eksponowanie osobowości charyzmatycznego artysty nie służy budowaniu mitycznego „intymnego kontaktu ze słuchaczem”, ale raczej prowadzi do gorętszych i bardziej emocjonalnych relacji. A Bejarowi się udaje, tak jak udaje się to Sea & Cake, choć oni czynią to bardziej za pomocą chemii, jaka rodzi się pomiędzy członkami zespołu – postaciami jednak ogromnego kalibru. To, co łączy jeszcze Destroyer i chicagowską grupę, to nieschodzenie poniżej wysokiego poziomu na żadnej właściwie płycie, jakby minimum 6,5 było dla nich granicą przyzwoitości. Jest to o tyle ważne, że rażące wpadki jednak nieco degenerują artystę. Miejsca w historii mu nie zabierają, ale odbierają zaufanie do jego najnowszych produkcji. Tymczasem w przypadku Destroyera i Sea & Cake słucham ich kolejnych płyt, jakby to były wcielenia coraz bogatszych i coraz bardziej fascynujących osobowości Prekopa, McEntire’a, Bejara itd. Czasem mam wrażenie, że w równoległym świecie jesteśmy z Bejarem bliskimi przyjaciółmi i może właśnie dlatego tak wzruszają mnie „Foam Hands” czy „Blue Flower/Blue Flame”, piękne w nieoczywisty sposób. Przepraszam za ten patos, ale jak to na razie moja płyta roku. Kurczę, chyba się starzeję.

Jakub Radkowski (28 marca 2008)

Oceny

Katarzyna Walas: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Średnia z 18 ocen: 6,55/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także