Ocena: 7

Vampire Weekend

Vampire Weekend

Okładka Vampire Weekend - Vampire Weekend

[XL Recordings; 29 stycznia 2008]

Debiut Vampire Weekend jest fajną płytką. Jeśli wysoko cenisz młodzieżowe melodie, przyjemne brzmienie, bezpretensjonalność, ten zespół jest dla Ciebie. Możesz kroić przy nim warzywa, spędzać miłe popołudnie w ogrodzie z dziewczyną/chłopakiem albo zabrać do pociągu w drodze na wakacje. Dopóki nie czytasz prasy, serwisów internetowych, blogów, nie wchodzisz na fora (do kogo ja to piszę?), nie będziesz mieć z tym zespołem najmniejszego problemu i możesz w tej chwili nacisnąć krzyżyk w prawym górnym rogu, a następnie odpalić pierwszą piosenkę na tym albumie. Pozdrawiam.

Schody zaczynają się wraz z odkryciem kontekstu metakrytycznego, bez którego ta płyta, zdaje się, nie jest już w stanie funkcjonować. Wiadomo, hype to obusieczna broń, a marketingowcy młodych zespołów indie są dziś jak saperzy. Bandy hipsterów nie czekają na nic poza wbiciem szpilki w przepompowany balon. Tymczasem Vampire Weekend już w dniu wydania debiutu byli bodaj najczęściej dyskutowanym zespołem z Ameryki Północnej od czasu Arcade Fire. Z innych kontynentów mogą się tym pochwalić chyba tylko Arctic Monkeys (no i Muchy, lol).

Paradoksalnie, chodzi tu chyba o najniższy od dawna pierwiastek spinki, misji, pretensjonalności (jakkolwiek to sobie zaklasyfikujecie). Vampire Weekend mogliby być manifestem nowego indie-popu, gdyby ktokolwiek go dziś potrzebował. Jednak obecnie silniejsze jest pragnienie rozluźnienia, naturalności i z roli nowego Orange Juice ci czterej nowojorczycy wywiązują się stuprocentowo. Analogii do Szkotów można znaleźć więcej. Oba zespoły łączy coś, co nazwałbym podobną, pozytywną wibracją. Po pierwsze, to wynik czystości i klarowności brzmienia. Po drugie, Vampire Weekend to schludni i niewinnie wyglądający chłopcy o dziewiczych spojrzeniach. Nie znajdziecie w ich piosenkach aprobaty szkodliwych dla zdrowia substancji, a jeśli zechcą napisać piosenkę o miłości, to oczywiście cała fizyczność będzie czymś zbyt krępującym, żeby wyrazić się o niej w sposób dosłowny (wstydliwe Do you wanna/ Like you know I do w „Cape Cod Kwassa Kwassa”). Pod tym względem są czystą gatunkowo załogą indie-popową.

Muzycznie można się rozwodzić (do czego za chwilę z przyjemnością przejdę), ale Vampire Weekend definiuje pewna prosta prawda, którą zwerbalizował przed laty producent Human League, Martin Rushent. To przekonanie, że każda instrumentalna partia w piosence pop powinna być na tyle prosta, żeby dało się ją zaśpiewać. Koenig, Batmanglij, Tomson i Baio, pojętne chłopaki, wiedzą to lepiej niż tabuny przeładowanych, przeinstrumentalizowanych, bombastycznych albumów nu-indie z ostatnich lat. Produkcyjna prostota „Vampire Weekend” jest posunięta do ekstremum, na zdrowie.

Stylistycznie, mają ci goście rozrzut. Część materiału ewokuje klasyczny barokowy pop z lat sześćdziesiątych – „Mansard Roof” to Zombies pływający białym yachtem po zatoczkach w pobliżu Long Island, a „M79” z bajeczną, klawesynowo-smyczkową oprawą to Marek Grechuta trenujący reggae (trochę zmyślam, ale na pewno kumacie klimat). Miejscami gdzieś pod spodem przebija się też nowofalowy nerw Talking Heads – czerpanie z wczesnego, organicznego brzmienia kwartetu Byrne-Harrison-Weymouth-Frantz stawia zespół w opozycji wobec szeregu innych nowojorskich grup, które dokonywały raczej transfuzji kolorowej, wielopiętrowej polirytmii „Remain In Light”, nadając jej nowocześnie dance-punkowy sznyt. Do tego Vampire Weekend jeszcze nie doszli (choć wolę myśleć, że zostawili to za sobą), oni wolą cięte na dwa ska a la The Specials („A-Punk” logicznie wynika z „Do The Dog”).

Języczkiem u wagi jest oczywiście słowo-klucz afro-pop – styl, z którym do czynienia (wyłączywszy „Graceland”) miał może co dwudziesty słuchacz Vampire Weekend. Równie dobrze, jak na Paula Simona, można powołać się na echa karaibskiego popu Harry’ego Belafonte, w obu przypadkach będą to głównie sympatyczne ozdobniki. Większym nieporozumieniem jest już stawianie Koeniga i spółki obok takich grup, jak Yeasayer – gdzie nawiedzeni goście z longplayem wymykającym się próbie jakiejkolwiek syntezy koło czwórki normalnych chłopców z prostymi piosenkami, ułożonymi w krótki, konkretny i przede wszystkim jednoznaczny album?

Materiału do polemiki dostarczają też porównania do The Strokes. Istotnie, w kawałku „Campus” łatwo wyobrazić sobie Morettiego trzepiącego swoje 4/4 i charczącego Casablancasa, ale tamta formuła jest dziś niestrawna, a dzięki Vampire Weekend piosenka oddycha pełną piersią. A skoro jesteśmy przy kwestii bębniarza – Fab to automat w ludzkiej skórze, egzekutor; perkusista Vampire Weekend ma zupełnie inny feeling – zresztą taki, który doskonale pasuje do reszty, lekko niezdarny, ale przez to tym bardziej sympatyczny.

Poza tym rozumiem, że kiedy po siedmiu latach nowojorskie dzieciaki z dobrych domów znów szturmują listy swoim debiutem, analogia ciśnie się na usta. Tylko że Strokes byli synkami dzianych gości, pozorującymi bunt, chaos i rock’n’rollową rozpierduchę. Vampire Weekend to młodzi, kulturalni Amerykanie, którzy grają i śpiewają *o sobie*. Po tych piosenkach Wy ich poznacie – ich dobre maniery, czyste buty, równo zaczesane włosy, posprzątane pokoje, widok z okna na plażę i zielone trawniki kampusu na Manhattanie. Nawet jeśli próbują się odciąć od fasadowości świata wyższych sfer („Oxford Comma”), taki jest efekt końcowy. Niecodzienne to zjawisko w muzyce rockowej, gdzie element kreacji i aspiracji jest stałym punktem. Vampire Weekend nie chcą być nikim (bo tym już byli), poza tym, kim są.

Idąc dalej, przewija się w tym temacie motyw akademicki, że oto czwórka absolwentów Ligi Bluszczowej, bla bla bla. W Polsce nikt normalny nie śpiewa piosenek o swoich studiach, jednak w Stanach zdarza im się. Coś jednak dzieli Vampire Weekend od tradycji college rocka i jest to chyba pewna niewinność, przez co otagowałbym ich prędzej jako high school indie-pop. Zaskakująco dużo uwagi poświęca się temu wątkowi, orientacja klasowa w muzyce była przecież zawsze domeną Brytyjczyków, tymczasem pierwsze co usłyszycie o tej czwórce z ust przeciętnego zjadacza stron www to „skończyli Uniwersytet Columbia”.

Czuć to nieco w tekstach, zwłaszcza gdy potraktować je na sucho. Wtedy Koenig prezentuje się miejscami jako nieco pretensjonalny, mądralowaty stypendysta. Jednak w konkteście zawartości muzycznej „Vampire Weekend”, coś nagle zaskakuje. Liryki okazują się wnet epatować naprzemian inteligentnym, niewymuszonym poczuciem humoru i nastoletnim, roztargnionym romantyzmem, pozornie akademicka frazeologia (mansardowy dach, oksfordzki przecinek) odnosi się do pojęć codziennego zastosowania, jedynie natłok geograficznego namecheckingu może dezorientować, ale skąd mieli wiedzieć pisząc te piosenki, że będzie ich słuchał ktoś poza Cape Cod?

I niech ten upierdliwy wywód nie zmąci clue całej sprawy: możliwe, że poza „kontekstem” ten album brzmi jeszcze lepiej. Urok Vampire Weekend nie polega bowiem na tym wszystkim, co powyżej. To tylko próba wytłumaczenia, czemu zespół operujący prostymi, eksploatowanymi tysiąckrotnie środkami spotkał się z tak powszechnie przychylnym odbiorem i czemu wywołał tak nabuzowaną argumentami dyskusję krytyków. Ale w tym momencie zapomnijcie o tym wszystkim i wróćcie do pierwszego akapitu.

Kuba Ambrożewski (11 lutego 2008)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Artur Kiela: 6/10
Kamil J. Bałuk: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Krzysiek Kwiatkowski: 5/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Kasia Wolanin: 4/10
Średnia z 31 ocen: 5,87/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także