Yeasayer
All Hour Cymbals
[We Are Free; 23 października 2007]
Przytłoczony skalą tego eksperymentu, konfrontację z „All Hour Cymbals” odwlekałem do granic możliwości. Perspektywa czterech pomyleńców rozmiłowanych w worldbeacie, Beach Boysach i Black Sabbath, za jednym cięciem opróżniających swe głowy ze wszystkich tkwiących tam pomysłów, zdawała się wykraczać poza poziom zwykłej percepcji. To coś, czego rozkosznie słuchać, choć nie sposób opisać. Do woli mieszając muzyczne formuły, przetapiając jeden styl na drugi, skacząc z konwencji w konwencję, ów brooklyńskie combo stworzyło impresję wymykającą się wszelkim standardom, wedle których na dzień dzisiejzy postrzega się granie muzyki niezależnej.
Na papierze, zalabelowanie Yeasayer nie wydaje się sprawiać problemów. Już zresztą ochrzczono ich mianem pierwszoroczniaków nowojorskiej szkoły, od lat skutecznie przekładającej muzykę korzeni na język współczesnego popu. Ot czerstwawy etos pod patronażem tzw. opiniotwórczej prasy. Nie trzeba jednak przenikliwego spojrzenia, by stwierdzić, że wszystko, co wyszło spod rąk zespołu Yeasayer, to coś więcej niż przysłowiowy folk na syntezatorach.
W połowie nie tak kulerscy jak TV On The Radio, ni pieszczoszni na miarę Devendry czy nawet Grizzly Bear, o wysublimowaniu Animal Collective nie wspominając, Yeasayer zdają się tak naprawdę iść pod prąd bardziej niż z nim płynąć. Swego arsenału sitarów, bongosów i orientalnych dęciaków nie wykorzystują jako elementu estetyki hołubionego alt-folku-srolku. Oni obnoszą się z nim diablo poważnie, eksponując go w stopniu do tej pory niespotykanym.
Ich sekcja też nijak nie wpisuje się w klimat nowojorskiej hipsterni. Nawet bardziej niźli skoczne, afrykańskie polirytmy spod sztandaru Byrne'a, twórczość Yeasayer przypomina hipnotyczne groove'y Talk Talk, gdzieś z czasu „The Colour Of Spring”, okraszone zresztą, zgodnie z pierwowzorem, ocierającymi się o doskonałość dziecięcymi chórkami. Słychać tu dostojność Petera Gabriela, melodykę „Graceland” Paula Simona, a pierwsze jebnięcie openera od razu przywołuje na myśl artystyczne wyżyny The The. Wszystko to w kontekście aktualnych trendów nadaje twórczości Yeasayer ahistorycznego wręcz charakteru.
I z tej całej różnorodności trudno na ten album w ogóle spojrzeć, uchwycić go w odpowiedniej perspektywie. Przy każdym odtworzeniu on zdaje się kiwać, zwodzić, prześlizgiwać mimo uszu. Jeżeli jednak ta zabawa w kotka i myszkę ma do końca nie stracić swego uroku, wypadałoby, żeby w przyszłym roku zespół okroił swe muzyczne impresje do formy, jaką zwykł przyjmować longplay nagrany już po bożemu. Na razie ósemka za zgrabną stylistyczną ekwilibrystykę, odwagę i dobre chęci.
Komentarze
[8 maja 2012]