Bruce Springsteen
Magic
[Columbia; 25 września 2007]
Najnowszy album Bruce’a Springsteena kilkoma niezłymi melodiami próbuje udowodnić, że jest słuchaczowi do czegoś potrzebny. Proszę nie zrozumieć mnie źle: „Magic” to nie jest wpadka, wypadek przy pracy – to nawet nie jest kiepska rzecz. To zbiór sprawnych utworów, w nieunikniony sposób przywodzących na myśl dziesiątki innych, podobnych, które znaleźć można w dorobku Bossa.
Pomysł nagrania stricte rockowej płyty po „Devils And Dust” i „We Shall Overcome” wydawał się całkiem sensowny. Dwie poprzednie oddaliły Springsteena od klasycznej, stadionowej publiczności – pierwsza okazała się doskonała pod względem kompozycji, druga – rewolucyjna, gdy chodzi o formę. Oczywiście obie nie stanowiły drastycznej zmiany w stylistyce, na swój sposób jednak odświeżyły dorobek muzyka – dorobek w ciągu ostatniej dekady mocno przecież zaniedbany. Stąd powrót do „rockowych korzeni” był zupełnie usprawiedliwiony.
Z drugiej jednak strony zbliżająca się premiera „Magic” nie napawała specjalnym optymizmem. Ostatnia stricte rockowa propozycja Bossa – „The Rising” – zgubiła gdzieś wszystkie te elementy, które czyniły np. „Devils And Dust” wyjątkowym: świeżość, spójność i koncept. Tamte piosenki były rozdarte między nowoczesną produkcją Brendana O’Briena, a archaicznym brzmieniem E-Street Band (nikogo nie przekonywały chyba „aksamitne” syntezatory upchnięte w zbyt wielu miejscach), rozdarte między szczerym rock’n’rollem (post-zamachowym) a nachalnie popową melodyką. Czy zatem „Magic” nie miałaby podzielić losu „The Rising”?
Teoretycznie odpowiedź brzmi „tak”. W końcu zestaw składników, z których wyszła nam ta „magia”, to zestaw ogranych chwytów podstarzałego iluzjonisty. Za pomocą tego zestawu już na etapie „The Rising” Bruce starał się wmówić publiczności prawdziwość swoich sztuczek. Wyszło, jak wyszło. Tym razem jednak jest odrobinę lepiej. „Magic” od początku do końca brzmi spójnie – to największa zaleta – poza tym, prócz kilku wyjątków, pop z lat 90. został daleko w tyle. Na plus dochodzą też linie śpiewane przez Springsteena – charakterystyczne, nierzadko z pazurem, zapadające w pamięć. I po kilku przesłuchaniach „Radio Nowhere” nie wydaje się tak irytujące, jak na początku (choć skok interwałowy w 16. sekundzie, to dziwaczne jodłowanie przy (…) find my weJJJiiii home, wciąż brzmi jak wyjęty ze szlagierów Kalwi i Remi).
Więc dlaczego jest tak źle skoro jest tak dobrze? Bo, przepraszam, ale zdrowo ponad połowa utworów – mimo tego, że są przyjemne lub bardziej niż przyjemne – to zwyczajnie autoplagiaty. Jest różnica między zachowaniem własnego stylu, a kopiowaniem sprawdzonych patentów. Jest różnica między powrotem do rockowych korzeni, a powtarzaniem od lat tej samej śpiewki. I Boss, o ile nie brak mu koncepcji nowego folku (co potwierdził dwukrotnie), wyraźnie nie ma pomysłu na swoje rockowe oblicze. A szkoda, bo nikt nie oczekuje od niego burzenia konwencji, łamania zasad. Niech po prostu nagra coś nowego. Naprawdę nowego.