Radiohead
In Rainbows
[inrainbows.com; 10 października 2007]
Na wstępie chciałem ogłosić, że czuję się niezmiernie szczęśliwy z powodu tego, że doszło wreszcie do premiery nowej płyty Radiohead. Na którą zupełnie nie czekałem. Zmęczeni tą emitowaną przez cztery sezony, upierdliwą telenowelą kolumbijską wypatrują jeszcze daty ujawnienia następnego Blur. Mam nadzieję, że kiedy wreszcie w 793. odcinku serialu Damon z Grahamem dadzą sobie buzi na zgodę, fani skrupulatnie przemiędlą każdy track z osobna i wtedy już wszyscy, solidarnie, wkroczymy w XXI wiek, zostawiając ostatnie ruszające się dinozaury lat dziewięćdziesiatych za sobą.
Kochani, nie bulwersujcie się. Jest przecież jasne, że Radiohead nagrali dobry album. Może nawet bardzo dobry. Tyle że w przypadku tego zespołu nagrywanie znakomitej jakościowo muzyki to oczywistość, a raczej oczywistością stało się od momentu, w którym nawet ich odrzuty poważnie pretendowały do miana płyty roku. Radiohead wpadli w pułapkę własnego perfekcjonizmu, stali się ofiarami własnej nieomylności. Przykry paradoks polega tu na tym, że wcześniej Yorke i jego towarzysze przyzwyczaili do wszystkiego, co oczywistym nie było.
Dlatego właśnie tak ciężko przejść do porządku dziennego nad tym, że Radiohead brzmi obecnie jak... Radiohead. Z każdą kolejną płytą coraz bardziej. Dziś musieliby zaproponować album jazzowy lub album thrash-metalowy, żeby wnieść nim cokolwiek nowego do swojego dorobku. Jeśli miałbym wskazać najbardziej rozczarowujący aspekt „In Rainbows”, byłby nim chyba fakt, że jeszcze przed wciśnięciem play wiedziałem co tam znajdę. I znalazłem: sterylnie bezbłędną produkcję, która oplotła wypadkową najbardziej charakterystycznych składowych stylu grupy, przecięcie pierwiastka ludzkiego (lament Yorke’a, brzmienie gitary Greenwooda, pogrzebowy fortepian itd.) i komputerowego. Po prostu nie umiem nie być tym znudzony.
Jednak ważniejsze w tym wszystkim jest chyba to, że Radiohead sami wydają się równie znudzeni procesem tworzenia muzyki. Proponują nam kolekcję w miażdżącej większości znanych już kompozycji, których urodziny datuje się na bardzo różne fazy działalności grupy. I wielbiciele formacji są na ogół rozczarowani kierunkiem, w jakim je poprowadzono. Ja nie jestem, gdyż nie miałem oczekiwań. Odnoszę tylko wrażenie, że ta niekończąca się licytacja na bootlegowe linki do YouTube odebrała wielu inicjacyjnym kontaktom z muzyczną zawartością „In Rainbows” resztki dziewiczej magii. Mało kto spośród tysięcy tych, którzy załadowali album do odtwarzacza z litanią oczekiwań pod adresem „Nude” czy „Arpeggi”, nie odpaliło potem armaty swoich pretensji pod adresem Radiohead.
Osobiście uważam, że dwa najmocniejsze punkty to „15 Step”, bodaj jedyna tu kompozycja, przy której miałem wrażenie jakiegoś poszerzenia tematu Radiohead i „House Of Cards”, najładniejsza w nowym wieku ich *piosenka*. Inne górki to atmosferyczne, zagęszczające się „All I Need” czy miniatura „Faust Arp” w stylu Nicka Drake’a. Gitarowe momenty – „Bodysnatchers” i „Jigsaw Falling Into Place” – to już blade reminiscencje historycznych osiągnięć grupy sprzed kilku lat. Na wysokości closera „Videotape” wizualizuje mi się kondukt żałobny z udziałem wszystkich członków tego wybitnego zespołu.
O niebo ciekawsze i inspirujące jest oczywiście całe zamieszanie związane ze sposobem wydania płyty. Zaryzykowałbym tak: żeby zakładać, że pierwsza dekada XXI wieku będzie prymarnie kojarzona z boomem na garażowy rock/ tysiąc pięćset sto dziewięćset odmian folku/ indie srindie pop, trzeba być niepoprawnym, oderwanym od faktów marzycielem lub marketingowcem. Jedyny przełom, który w tym przemyśle dokonuje się rzeczywiście przy współudziale naszych rąk, jest w istocie przełomem dokonującym się za pośrednictwem naszych adresów IP. Oświadczenie z 1 października było tylko ekscytującym szokiem dla globalnej, rozgorączkowanej społeczności fanów Radiohead. Pierwszym symptomem przewrotu stał się dopiero fakt, że liczba zamówień spokojnie przeskoczyła ponad milion.
W konsekwencji premiera „In Rainbows” urosła do miana najbardziej intensywnego przeżycia społecznościowego, jakiego zaznali w ostatnich latach uczestnicy rynku muzyki pop. Album wygenerował niespotykany wcześniej, jeżeli chodzi o muzykę, ruch w sieci, bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy na forach i miernikach popularności w rodzaju last.fm. Tydzień po premierze liczba internetowych recenzji tej płyty zaczyna prześcigać „Amnesiac”. Świat nie tyle zgodnie przyklasnął, co gremialnie zablogował na dźwięk nowego Radiohead, czyniąc z „In Rainbows” prawie że muzyczny manifest pokolenia (huh) Web 2.0.
Zwróćmy jeszcze uwagę, że internet skutecznie odebrał branży muzycznej lwią część tajemnicy związaną z nieznajomością nie tylko zawartości, ale i tak banalnych atrybutów albumu, jak tracklista czy okładka. Lata temu kolejki ustawiały się do największych sklepów przed północą, by celebrować premierę nowego longplaya The Beatles, Madonny czy Oasis. Dziś, nawet jeśli było to raptem na kilka godzin, Radiohead udało się przywrócić element zaskoczenia i zjednoczyć potężną liczbę swoich sympatyków wokół idei jednoczesnego, pierwszego odsłuchu „In Rainbows”. Nieprzypadkowo przywołuje się analogie z „Harrym Potterem”.
Kilka dni temu Kuba Radkowski zaryzykował tezę, że Radiohead chwytem wydawniczym uciekli trochę od szczerej dyskusji o poziomie materiałowym „In Rainbows”. Nawet jeżeli tak jest i nawet jeżeli wszelkie antycypacje nie znajdą większego pokrycia w rzeczywistości, to dzieje się w ostatnich latach wystarczająco mało rzeczy naprawdę działających na wyobraźnię, żeby choć przez chwilę się tym nie podjarać. Zresztą mówimy o zespole, który nie umie nagrać kiepskiego kawałka. Zdaje się, że genialnego już też nie, ale co tam. Jedni będą zarzynać pół roku szlochając w poduszki, my zyskamy trochę spokoju, tak więc raz jeszcze dziękujemy ci, Radiohead.