The Go! Team
Proof Of Youth
[Sub Pop; 12 września 2007]
Jeżeli poprzednia płyta była nierówna, to „Proof Of Youth” jest jak paczka landrynek. Niby każdy cukierek ostatecznie dobry, ale nawet nie zauważa się kiedy cała pójdzie. W gruncie rzeczy różnią się tylko barwnikami. Muzyka formacji The Go!Team jest odpowiednikiem kojca, w którym maleńkie berbecie skaczą, wrzeszczą, rzucają się piłkami i kleikami, a na teledysku bezradna opiekunka zatyka sobie uszy. Taka formuła melanżu rapu, soundu z gangsterskich seriali, motywów motownowskich, wreszcie po prostu tryskającej energii indie-potańcówki musiała się wyczerpać. Zanim jednak do tego doszło dostaliśmy jedne z najbardziej ekscytujących singli tej dekady: „Ladyflash” z zapierającą dech linią skrzypiec i „Bottle Rocket”, piosenką odpowiadającą na odwieczne pytanie: czy tańczyć? Tańczyć i rozpieprzać wszystko wokół. Na „Thunder, Lightning, Strike” członkowie bandy wychodzili z kojca na miasto, by ku zgrozie dorosłych siać zamęt niczym słynny gang bobasów. Miasto odżyło, przypomniało sobie o ozdrowieńczej funkcji karnawału, Parton i reszta znaleźli się na ustach wszystkich. Żyliby długo i szczęśliwie gdyby nie przyjechał impresario z zagranicy i nie zaangażował ich do postrzelonej, awangardowej wersji „Dźwięków muzyki”.
Uleciała gdzieś spontaniczność, wkradł się łzawy sentymentalizm, tak ślicznie ledwie liźnięty przy okazji „Everyone’s A V.I.P. To Someone” z debiutu. Jedna z ostatnich dobrych, żyjących angielskich kapel poszła w teatrzyk. Pierwszy singiel z płyty, zarazem ją otwierający „Grip Like A Vice” to modelowy przykład wymuszonego podejścia do sprawy. Dalej produkcja jest manifestacyjnie aselektywna, wszystkie instrumenty się zlewają, co oczywiście trzy lata temu było ogromną zaletą, ukazywało komiksowy charakter projektu. Dzisiaj brzmienie męczy uszy, bo zdecydowanie za rzadko pojawiają się dobre melodie (to casus właśnie niefortunnego openera). „Titanic Vandalism” czy „Flashlight Fight” nużą wtórnością, choć na dobrą sprawę, to wszystkie prawie piosenki mają tu charakter sequela. Cóż, dzieciakom daje się po łapach, a potem chwali i nagradza oczywiście landrynką. Pierwsza, najsmaczniejsza (czerwona – „truskawkowa”) za „Doing It Right”. W tradycyjnym zestawie okrzyków, dęciaków, skandowanych haseł znajdujemy kurcze-jaką-fajną melodię niosącą pozytywne przesłanie dla świata. Na chwilę wraca żywioł „Thunder, Lightning, Strike”. Druga landrynka (źółta – „cytrynowa”) dla „Universal Speech”. Jury wyróżniło między innymi kongenialny tytuł piosenki. Pomarańczowy („pomarańczowy”) cukierek dla zawadiackiego „Keys To The City”. Zielony („kiwi”) dla „My World”, miłej ciekawostki, uderzającej w tony „Here Comes The Sun”, zaś ostatni, biały („?”) przeznaczam dla Ciebie i tak zostanie („The Wrath Of Marcie”).
Zacząłem więc jak prawdziwy belfer, surowy wychowawca i niezaspokojony krytyk, a dobiega po raz kolejny końca płyta i mam tylko jedno marzenie: przyjedźcie na Openera, skopcie pozerom tyłki, niech to będą wakacje życia. Teraz siedzę i marznę, huncwoty nie włączyły ogrzewania. Mocne sześć i niech pani na niego uważa, jest taki nadpobudliwy, krzywdę sobie zrobi maluch. Tak, ja wiem, czytałam w „Elle”, że bezstresowe wychowanie to już przeszłość. Tak, tak, ale nie można przeginać w drugą stronę, by chłopaka nie zamęczyć, prawda? Oj nie można.