Ocena: 8

Odawas

Raven And The White Night

Okładka Odawas - Raven And The White Night

[Jagjaguwar; 7 kwietnia 2007]

Każdemu zespołowi życzyłbym takiego przejścia od pierwszej do drugiej płyty, jakie udało się wykonać muzykom Odawas. Czy ktoś spodziewał się, że ta grupka jeszcze niedawno wydumanych, pretensjonalnych gówniarzy nagra jeden z najrówniejszych i najciekawszych albumów 2007 roku? Debiutancki „Aether Eater” pozwalał widzieć w duecie Edwards/Tapscott materiał na nieco tandeciarskich, wczutych, ale pomysłowych wrażliwców, których płyty będzie się traktować jako niezobowiązujące ciekawostki. Utworami takimi jak „Beniamin” czy „Kids” młodzi prog-folkowcy niewątpliwie zwrócili na siebie uwagę, wszak nie co dzień spotyka się kucharza starającego się przyrządzić zjadliwą miksturę ze składników charakterystycznych dla Syda Barreta, Neila Younga oraz muzyki filmowej Angelo Badalamentiego, podlanej sosem skandynawskiego post-rocka. Smakować to może rewelacyjnie nie smakowało, można się było nabawić lekkiej niestrawności, ale z całą pewnością „Aether Eater” wyróżniał się na tle odgrzewanych indie-rockowych i neo-psychodelicznych kotletów.

Wydawać się mogło, że jeszcze długo, w odniesieniu do autorów tego ciekawego, ale niebezpiecznie bliskiemu grafomanii koncept-albumu, trzeba będzie używać określeń takich jak „młodzi, zdolni, dobrze rokujący”. „Raven And The White Light” zmusza jednak wszystkich piszących o Odawas do porzucenia lekceważącego tonu. Przepaść dzielącą juniorski etap kariery od zawodowstwa autorzy „Aether Eater” pokonali bowiem w tempie charakterystycznym dla Arjena Robbena. Niezwykle wysoki poziom kompozycji, napisanych tym razem w większości przez Mike'a Tapscotta powinien zmusić wielu „songwriterów”, brzdąkających youngowsko-sufjanowskie smęty, do odłożenia akustyka i zajęcia się czymś pożyteczniejszym. Wydaje się, że lider Odawas (chyba tak teraz można o Tapscocie mówić) znalazł złoty środek pomiędzy prog-rockowym patosem, który zawsze go niebezpiecznie korcił, a ogniskowym snuciem intymnych opowieści. Złośliwi mogą co prawda nadal zarzucić mu próbę złapania słuchacza na tanie, sentymentalne zagrywki (nieodłączny pogłos na wokalu, gitarze i harmonijce). Jednak nawet najbardziej zagorzali wrogowie takich mistycznogennych sztuczek muszą przyznać, że piosenki na „Raven…” są po prostu świetnie napisane, zaaranżowane i wyprodukowane.

Odawas udało się stworzyć naprawdę różnorodny, trudny do zaklasyfikowania materiał. Poszczególne kawałki można by omawiać ukazując wpływy Red House Painters, Spiritualized, Lambchop, Slowdive czy nawet Radiohead. Niesamowite jak, wydawałoby się, obce sobie elementy zrastają się na „Raven And The White Light” w nieprzekombinowaną, wciągającą opowieść. Najlepiej widać to chyba na przykładzie trzeciego na płycie „Getting To Another Plane”; początkowe alt-countrowe brzdąkanie przechodzi tu w zaśpiewaną po OK-computerowsku, introwertyczną zwrotkę, następnie pojawiają się monumentalnie brzmiące organy à la Badalamenti, które okazują się tłem dla wieńczącej całość epickiej gitarowej solówki - wszystko to na przestrzeni czterech minut. Niejedna post-rockowa kapelka z rozmaicie obgrywanych części składowych tego numeru zmontowałaby pół albumu. Tapscott jednak pozwala sobie na szastanie naprawdę rewelacyjnymi motywami, które - co najlepsze - świetnie do siebie pasują. Najwyżej będzie za jakiś czas żałował, gdy ulotni się gdzieś obecna wena, marudząc pod nosem w jakiejś chicagowskiej knajpie: „cholera, mogłem przecież na tamtych patentach jechać spokojnie z dziesięć lat”

Pisząc o nowej płycie Odawas nie można nie wspomnieć o kapitalnym singlu „Alleluia”. Moment, w którym niepokojący psalm przechodzi w rozbrajającą, kojącą, nieco spaghetti-westernową, pięknie wygwizdaną melodię jest tak dobry, że wydaje się skradziony z jakiegoś klasycznego albumu. „Alleluia” jest pewnie obok highlightów z „Person Pitch” Misia Pandy najlepszą uduchowioną piosenką tego roku. Rozwiązań zaskakujących dojrzałą epickością jest tutaj zresztą dużo więcej; kapitalny, świetnie wykorzystujący nakładające się na siebie wokale refren „When God Was A Wicked Kid”, brzmiący jak współpraca Neila Younga z Mum „Ice”, czy wciągające synth-popowe mini słuchowisko „Love Is… (The Only Weapon With Which I Got To Fight)”. Odawas grają muzykę gęstą od nawiązań i zapożyczeń, ale słuchając ich nie ma się wrażenia, że chłopcy chwalą się, czego to nie słuchali i jak fajnie potrafią się tym bawić. Tapscott i Edwards grają o najwyższą stawkę, którą jest (jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi) wyrażenie jakiejś bliżej niezidentyfikowanej duchowości, wyświęcenie zsekularyzowanego, zdekonstruowanego rocka. Patrząc z tego punktu widzenia, album „Raven And The White Night” ponosi oczywiście porażkę, ale jest to naprawdę bardzo piękna porażka.

Piotr Szwed (3 września 2007)

Oceny

Piotr Szwed: 8/10
Przemysław Nowak: 6/10
Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 9 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kotlet krabowy
[6 listopada 2010]
w końcu ocena czytelników: 666/1000
Gość: Masło
[6 listopada 2010]
Zajebista płyta!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także