Ocena: 7

Kammerflimmer Kollektief

Jinx

Okładka Kammerflimmer Kollektief - Jinx

[Staubgold; 25 maja 2007]

Nowa płyta niemieckiego kolektywu długo musiała mnie do siebie przekonywać. Pierwszy odsłuch przyniósł wyrok dożywotniego pozostawienia na pastwę kurzu. Obowiązki redakcyjne zmusiły jednak do kolejnych przesłuchań i odkrywania prawdziwego oblicza płyty. Okazało się, że zamiast „wewnętrznego fuj” jest tu sporo ukrytego piękna.

Początkowa pomyłka wzięła się z niewystarczającej uwagi poświęconej nagraniom. W takim wypadku płyta mogła robić wrażenie monotonnej. Wszystkie utwory suną bowiem spokojnie tym samym emocjonalnym torem nie zdradzając ani na moment możliwości zmiany kierunku ku bardziej krańcowym uczuciom. Jest smutno, ale nie załamująco smutno, szaro, ale jednak nie mrocznie. Lekko depresyjny, jesienny klimat gryzie się także z szalejącą za oknem wiosną (przynajmniej tu gdzie piszę – w innych rejonach ponoć szaleje już lato). Dlatego też urok płyty ujawnia się dopiero po osiągnięciu stanu „lekkiego doła”, do którego „Jinx” jest wyśmienitym soundtrackiem.

Elementem, który potęguje pierwotną niechęć są sprawiające wrażenie banalnych aranżacje. Tak jest na przykład w otwierającym album „Palimpsest”. Pod makijażem popowych konstrukcji kryje się jednak eksperymentalny pazur i niesamowite bogactwo brzmień wydobywanych z imponującego instrumentarium. Złudzenie to nie występuje w ogóle w przypadku trzech najdłuższych, zagranych z epickim rozmachem, kawałków: dwóch wersji tytułowego „Jinx” oraz „Subnarkotisch”. Szczególnie w tym ostatnim nie ma mowy o żadnych kompromisach – w ramach totalnej improwizacji plątany jest gąszcz dźwięków narastający miarowo przez 10 minut, po których utwór jest po prostu urywany w szczytowym momencie. Następująca po nim cisza stanowi taki rozdźwięk, że wydaje się wręcz nienaturalna. Jest jak wisienka na udekorowanym w psychodeliczny sposób torcie, której smak pozostaje (w tym przypadku w uszach) na długo.

Choć ostatni utwór jest najbardziej efektowny to instrumentalną maestrię i improwizacyjne smaczki słychać na całym albumie. Należy dodać, że w stosunku do poprzednich płyt wykorzystanie elektroniki zostało zredukowane do absolutnego minimum i chyba właśnie tu tkwi tajemnica uroku nowego dzieła kolektywu. Cała gama żywych instrumentów wykorzystywana jest nienachalnie, jakby od niechcenia, do tworzenia abstrakcyjnych plamek, które można odkrywać w nieskończoność. Dodajmy do tego pojawiający się w pierwszej wersji „Jinx” oraz „Both Eyes Tight Shut” ciekawy wokal Heike Aumüller, która bardziej nuci niż śpiewa i często świadomie fałszuje, a ukaże się głębia bogactwa zawartego na płycie.

Po pierwotnym rozczarowaniu, ten album przynosi miłe zaskoczenie i przywraca wiarę w to, że są jeszcze kapele, które trzymając się raz obranego kursu potrafią eksperymentować i dalej się rozwijać zamiast odcinać kupony od sławy. Po takim wniosku „lekkiego doła” już nie ma, a płyty dalej dobrze się słucha. Niespodzianka? Cóż, najbardziej wartościowe osoby też zyskują dopiero przy bliższym poznaniu.

Mateusz Krawczyk (6 czerwca 2007)

Oceny

Piotr Wojdat: 7/10
Kamil J. Bałuk: 6/10
Maciej Maćkowski: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 7 ocen: 6,28/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także