The Cinematic Orchestra
Ma Fleur
[Ninja Tune; 7 maja 2007]
Po pięciu latach milczenia Orkiestry, co poniektórzy fani musieli już nieźle zedrzeć swoje egzemplarze „Motion” i „Every Day”. I nie ma się co specjalnie dziwić, siłą obu płyt było zgrabne i wyluzowane połączenie muzyki elektronicznej z jazzującymi aspiracjami (na drugiej płycie doszły do tego jeszcze soulowo - pokrzepiające wokale Fontelli Bass). Czy warto było jednak czekać na nowe wieści z obozu Jasona Swinscoe? Ścieżka filmowa „Man With A Movie Camera” z 2003 roku była pierwszym, złym prognostykiem, znakiem, że formuła powoli się wyczerpuje. Na warszawskim, zeszłorocznym koncercie nowe kompozycje wlatywały jednym a wylatywały drugim uchem. „Ode To The Big Sea” czy „Evolution” ciągle się broniły, ale ten nowy wokalista… niejaki Patrick Watson, raczej irytował niż wywoływał ciarki na plecach swoim timbre. Chyba nikt mu nie powiedział, że nie każdy od razu rodzi się Jeffem Buckleyem.
Cinematic Orchestra na swoim najnowszym albumie postanowili pójść w ślady innych ninja-tune’owców, czyli Jaga Jazzist. Obrali podobny kierunek, w dużym skrócie: mniej sampli i elektroniki (słowem brak lidera Swinscoe), a więcej żywych instrumentów. Norwegom wyszło to jednak na dobre, „What We Must”, choć nie powala, ciągle robi, pomimo prog rockowych naleciałości, naprawdę pozytywne wrażenie. „Ma Fleur” to z kolei zupełnie bezbarwne, smętne nudy. Coś jak przeciwny biegun tego, co było udziałem Jagi. Zamiast jazzującego klimatu, otrzymujemy fortepianowe koszmarki w postaci „That Home” czy „To Build A Home” (zbieżność banalnych tytułów chyba nie jest tu przypadkowa), ze wspomnianym Watsonem na wokalu. Trzeba przecierać oczy ze zdumienia, bo to wcale nie są najnowsze utwory Coldplay. Można zgadywać, że ideą Jasona Swinscoe było nagranie melancholijnego dzieła, opartego na brzmieniach akustycznych, oddającego sielski, pełny zadumy klimat okładki. Efekt woła jednak o pomstę do nieba. „Music Box” wydaje się próbą złożenia hołdu Talk Talk z okresu „Spirit Of Eden”, ale również i ta kompozycja nie ma żadnego punktu zaczepienia i z tego względu takie porównanie jest nie na miejscu. „Ma Fleur” snuje się niemiłosiernie, próbuje czarować nagromadzeniem różnych aranżacji, post rockowych emocji (w tym przypadku ich braku) oraz zróżnicowanych wokali (Watson, Lou Rhodes w zamykającym „Time And Space” oraz Fontella Bass, która tym razem nie jest w stanie pokazać swoich umiejętności). W ostatecznym rozrachunku „Ma Fleur” lokuje się w podobnych rejonach, co tegoroczne Air. Nie będzie chyba nadużyciem stwierdzenie, że jest nawet gorzej niż w przypadku Francuzów.
Mówimy o samych negatywach w kontekście nowego wydawnictwa Cinematic Orchestra, bo w gruncie rzeczy pozytywów można tu szukać jak igły w stogu siana. Za bogate aranżacje i udane „Child Song” medali nie rozdajemy. Niestety.
A tak poza tym to zupełnie zapomniałem o okładce. Jak dla mnie spokojnie lokuje się w rejonach siódemkowych.