Ocena: 5

Throbbing Gristle

Part Two: The Endless Not

Okładka Throbbing Gristle - Part Two: The Endless Not

[Mute Records; 2 kwietnia 2007]

Throbbing Gristle powrócili po ćwierćwieczu milczenia. Najpierw koncertując, a następnie wydając długo oczekiwany album z nowiutkimi nagraniami. Takiego wydawnictwa nie da się omówić w oderwaniu od bogatej historii zespołu, jego członków i ich pobocznych projektów, razem i z osobna mających przemożny wpływ na rozwój ekstremalnych środków wyrazu oraz, nie tylko muzycznych, eksperymentów. Ale przekornie spróbuję.

Otwierający album „Vow of Silence” to chaotyczne zestawy chorych dźwięków oparte na jednostajnym, wbijającym się w głowę rytmie. Utrzymanie takiej konwencji uczyniłoby przeprawę przez ten album ciężką dla niewprawionych uszu, ale zapasy industrialu wyczerpują się już po siedmiu minutach, ustępując miejsca około-ambientowym kolażom. „Spokojnie, spokojnie…”, nucił kiedyś Kazik. Genesis P-Orridge może nie zaśpiewuje zbyt spokojnie, wkładając sporo emocji w artykulację swych wizji, ale muzyka raczej relaksuje miast niepokoić, jak w pierwszym numerze.

Ścieżki instrumentalne zbudowane z mnóstwa mrocznych, syntetycznych brzmień wspartych porcją żywych instrumentów (gitara, bas, gdzieniegdzie smyczki) oraz zsamplowanych z otoczenia dźwięków przemijają bez historii. Nie eksplorują terenów dawno zdobytych przez noise'owych ekstremistów, nie mówiąc już o wyznaczaniu nowych granic muzycznego świata. Czujemy, że coś potwornego niby czai się za rogiem, ale ani na chwilę nie wyścibia z kryjówki choćby czubka swego kudłatego łba. Amatorzy mocnych wrażeń muszą zatem obejść się smakiem.

Dużo lepiej wypadają utwory, w których na pierwszy plan wysuwają się wokalizy Genesisa. Bardziej stonowane, ale też o wiele bardziej wyrazistym klimacie. Uświadomiłem sobie właśnie, że już gdzieś coś takiego słyszałem. Tak! Jeśli ktoś próbuje wyobrazić sobie jak brzmi Throbbing Gristle nagrywające piosenki (no… powiedzmy) niech sięgnie pamięcią do płyty Apollo 440 „Electro Glide in Blue”. W obu przypadkach wyśpiewanym z wielką pasją analizom ciemnych zakamarków ludzkiej duszy towarzyszą samobójczo depresyjne akompaniamenty. Po dokonaniu szybkiego porównania metodami organoleptycznymi przyznać jednak muszę, że w trzyrundowej potyczce górą jest Apollo 440. Honorowy punkt dla „The Endless Not” zdobywa „Rabbit Snare”. Bardzo zmęczona trąbka i pianino nadają utworowi para-jazzowy klimat zadymionych, undergroundowych klubów dla społecznych odszczepieńców oraz królów przestępczego półświatka i przywołują skojarzenia z psychodelicznymi momentami „Mullholand Drive”. Niestety, na tym zachwyty się kończą.

Historię tworzy się przełamując bariery i konwencje. Oni kiedyś szokowali. Ale miałem im tego nie wypominać.

Mateusz Krawczyk (24 maja 2007)

Oceny

Średnia z 4 ocen: 6,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Antyzjusz
[23 stycznia 2011]
Ciekawostką jest, że jeden z lepszych utworów na płycie- \"Almost a kiss\"- stanowi skróconą i wyciszoną wersję \"Almost like this\" z \"Now\", który to album uchodzi za jeden z bardziej wybitnych w ich dyskografii.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także