Ocena: 5

Patti Smith

Twelve

Okładka Patti Smith - Twelve

[Columbia; 24 kwietnia 2007]

Ile wart jest muzyk? Tyle, ile jego ostatnia płyta? Gwiazda rocka warta jest może tyle, ile ostatnia trasa koncertowa. Debiutant, jeśli w ogóle jest wart cokolwiek, potwierdzi to (lub nie) na trzecim albumie. A „dinozaur” muzyki popularnej, artysta estradowy z 30-letnim stażem? W oczach popkultury, o ile nie umrze pozostawiając za sobą garści niedokończonych kompozycji i legend alkoholowych ekscesów, wart jest nic. Młodzi recenzenci albo dyskretnie przemilczą jego przedemerytalną aktywność, albo też zasugerują, w sposób niewybredny, zejście ze sceny. I zdaje się nie rozumie nikt, że po trzech dekadach występów, granie pod artystyczny sukces, przychylne recenzje czy nawet zadowolenie fanów jest ostatnim o czym „dinozaur” myśli.

Oczywiście i od tej zasady znalazłyby się wyjątki; każde pokolenie musi przecież krzyknąć: „Tak, tak – ten spośród żyjących wydaje nam się dość inspirujący, na tego powołamy się we wkładce, a teksty tego chętnie sparafrazujemy”. Żaden cynizm – showbusiness. Przechodząc zatem do rzeczy, podniosę ważkie pytanie: ile warta jest Patti Smith w momencie wydania „Twelve”?

Album „nibynic”, album jaki nagrywa się z nudów, album-zabawa – cover-album. Można by napisać: „artystka, która niczego już udowodnić nie musi, nagrała w zrelaksowany sposób 12 ulubionych piosenek. Ocenianie ich pod kątem artystycznej wartości, bądź swieżości materiału, mija się z celem”. Można też: „Patti Smith, po udanym Trampin, rozczarowuje; 12 nijakich coverów, przewidywalnych utworów, których jednakie wykonanie słyszymy po raz setny, świadczy o wypaleniu sie tej wielkiej niegdyś persony rocka”. To i to racja, przynajmniej po trochę; jednak obie opinie w rzeczywistości nic nam o kondycji Patti nie mówią – ot, truizmy.

Do płyty pokroju „Twelve” należy podejść niezwykle ostrożnie. Z jednej strony biorę poprawkę na przebieg kariery – do kroćset!, ta pani rzeczywiście niczego już udowodnić nie musi. Nie da się mówić o jej ostatnich dokonaniach bez uwzględnienia historycznego kontekstu. Z drugiej strony, jakkolwiek nie wymagam od rockowych „dinozaurów” przewracania stylistyk, niszczenia tego, co sami kiedyś budowali na zgliszczach wcześniejszego pokolenia, nie mogę odpuścić najważniejszego kryterium: jakości. Ważne, by nie popaść w skrajność.

Tak oto dochodzę do punktu, w którym cover-album Patti Smith przychodzi mi prześwietlić pod jednym tylko kątem: jak dobrze się przy nim bawiłem (bo o cóż innego chodzi? Kupiłem jakiś czas temu ostatni solowy album basisty Deep Purple. Domniemywam, że przeciętny słuchacz gitarowej alternatywy uznałby go za cokolwiek przestarzały, trącący myszką, obciachowy nawet; a ja, no cóż, słuchając tych kilku pop-bluesowych numerów bawiłem się całkiem nieźle. Dlaczego? Bo były wzorcowymi numerami w swojej stylistyce, tj. bezpiecznym pop-bluesie). Jak zareagowałem na „Twelve”? Otóż zareagowałem nijak. W tym momencie cała moja powyższa pisanina (swoisty głos w sprawie dinozaurów, ha!) zdaje się psu na budę. Patti Smith nagrała wielce przeciętny album: 12 nijakich coverów, przewidywalnych utworów, których jednakie wykonanie słyszymy po raz setny. Nie jest tak, że artystka się w nich nie odnalazła. Wykonania są przecież dość poprawne. Nie jest też tak, że piosenki nudzą – utwory tej klasy, jeśli potraktowane z choćby odrobiną szacunku, muszą się obronić. Rzecz w tym, że zrelaksowana sesja „Twelve”, pozbawiona zdaje się „twórczego niepokoju”, wyzuła 12 „nieśmiertelnych” klasyków z wszelkiego dramatyzmu, z najmniejszej emocji. I tak, „Smells Like Teen Spirit” w folkowym aranżu ciągnie się w nieskończoność, „Pastime Paradise” zupełnie powszednieje, „Soul Kitchen” bardziej jeszcze, a „Within You Without You” pozostawia obojętnym, jakby przysłowiowe „elevator music”.

Jako, że opowiadam się przeciwko kolektywnemu olewaniu zasłużonych emerytów, recenzję, co widać, skreśliłem. I Patti Smith też warta jest tyle, ile cała jej kariera. A ostatnia płyta? Ta warta jest niewiele, ale nie nic zupełne. Można by powiedzieć: „prawda zawsze leży pośrodku”, ale cóż, i to byłby truizm.

Paweł Sajewicz (10 maja 2007)

Oceny

Przemysław Nowak: 6/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Średnia z 4 ocen: 4,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także