Ocena: 7

King Biscuit Time

Black Gold

Okładka King Biscuit Time - Black Gold

[Poptones; 14 maja 2006]

Podobno przed ukazaniem się „Black Gold” Stephen Mason napisał, że rezygnuje, jest zmęczony i odchodzi. Co to miało znaczyć? Nie wiem, ale jasne jest, że lider Beta Band może o sobie powiedzieć jako o artyście niespełnionym, a nawet przegranym. Ćwierćpupilek prasy z okresu wczesnych nagrań macierzystej kapeli dziś jawi się jako muzyk na wskroś anachroniczny. Nie mając charyzmy a może szczęścia Becka (bo na pewno talentu mu nie brakowało), nie może sobie pozwolić na spokojne odcinanie kuponów. Dziś wciąż, bez powodzenia, musi walczyć o swoją pozycję. Debiutancki longplay (!) King Biscuit Time spotkał się wręcz z żałośnie umiarkowanym przyjęciem – w 2006 nikt nie słucha już Masona. A przecież „Black Gold” to wymarzona płyta dla Machiny circa 1999, gdy powszechnie głoszono pogląd o muzyce przyszłości: melanżu wszystkich stylistyk z dominującą rolą elektroniki. Jak zawsze takie proroctwa były niewiele warte i dziś Mason jest gdzieś poza głównym nurtem.

A przecież miało być tak pięknie. Dobrze przyjęta EP-ka „No Style”, jak się wydawało, zapowiadała nowy rozdział w karierze lidera Beta Band. Niestety, na kontynuację czekaliśmy sześć lat i wszyscy zdążyli już zapomnieć o King Biscuit Time. A „I Walk The Earth” tak pięknie sobie grało w Trójce swego czasu. Dlaczego dzisiaj „Kwangchow” tak nie bryka? To niemal równie dobry singiel, wypromowany na poziomie (teledysk), odpowiednio catchy. Przeszedł bez echa, żaden ranking z tych, które widziałem go nie uwzględnia, choć bije on na głowę większość skandynawskich czy hiszpańskich wymysłów. Powracam tu do myśli o nienowoczesności Masona. Ktoś mu nie powiedział, ze dzisiaj nie sprzeda się piosenka z podniosłym, granym na akustyku refrenem, którego nie powstydziłyby się tuzy brit popu (tuzy new acoustic movement?) zmiksowana ze wstawkami elektronicznymi oraz zwrotką a la wspominany już Beck. I dobrze, bo jest to znakomity w gruncie rzeczy kawałek.

Na drugi singiel wybrał otwierający album „C I Am 15”. Metaliczny, mało efektowny refren i finałowa ragga z udziałem MC Topcata – ziomek jedzie po Bushu i Blairze, oryginalnie, co nie? Daje jednak radę jak i reszta materiału: sentymentalny „All Over You”, trochę w stylu Air z „10000 Hz Legend”, trochę w stylu późniejszego Blur, a może The Who z „Tommy”; refleksyjny „Rising Son” (chórki w stylu Sufjana); piękny „The Way You Walk”; kraftwerkowa, finałowa miniaturka „Metal Biscuit”. Z tych wszystkich jakże skromnych elementów, nagranych we własnym domu, wyprodukowanych przez samego Masona, (okładkę też namalował Król Herbatnik) wyszedł album cieszący moją głupią japę. Zero słabych punktów, melodie jak z jakiegoś dobrego podręcznika, brzmienie klasowe, sympatyczne, takie fajne, efektowne, ciepłe, bardzo ludzkie, wyspiarskie, przyjemne. Gdyby wasi dziadkowie urodzili się w latach 80., na pewno byliby fanami King Biscuit Time. A tak to ja muszę.

Jakub Radkowski (20 grudnia 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 7/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Przemysław Nowak: 5/10
Średnia z 9 ocen: 5,77/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także