Ocena: 8

Bruce Springsteen

We Shall Overcome: The Seeger Sessions

Okładka Bruce Springsteen - We Shall Overcome: The Seeger Sessions

[Sony BMG; 24 kwietnia 2006]

SOCJOLOG:

Oto muzyk mający za pasem jakieś dwie dychy albumów oraz czternastka grajków, pozbieranych – jak głosi legenda – po barach, formują skład i wskrzeszają klasyczne protest songi. Wszystko zdaje się sprzyjać podobnym posunięciom – chłopców znów wysłano za ocean, ideały nadal się chwieją, sytuacja polityczna z każdym dniem bardziej się komplikuje, a Ameryka żre fast food, tyje i nie ma zielonego pojęcia o tym, że żyje na zakręcie historii. Świadomi obywatele USA, z muzykami na czele, jakże wstydzą się za swój kraj i robią wszystko, by pokazać światowej świadomej opinii publicznej jego inne oblicze. I oto na fali tego trendu powstaje ekshumacja twórczości lewicującego, prześladowanego w dobie mccarthyzmu muzyka, a więc człowieka maksymalnie wiarygodnego w oczach współczesnego artystycznego establishmentu. Oto, uwaga, nagie korzenie amerykańskiej muzyki, czyli zasadniczo muzyki popularnej w ogóle. Oto idealne przemieszanie kompozycyjnej i brzmieniowej konserwy z prolecko buntowniczą wymową liryków. Oto obowiązkowe uzupełnienie płytoteki każdego czterdziestolatka piastującego dobrze płatne stanowisko na kontynencie. Rzygać się chce, moi drodzy.

MUZYK:

To są standardy. W dobrym i złym znaczeniu. Z jednej mańki masz tu wielokrotnie wykorzystany podstawowy schemat piosenki, z kulminacjami w postaci schlagwortów w ostatnich linijkach zwrotek, z obowiązkowym rozwiązaniem na tonice. I to jest o tyle ciekawe, że od takich form się od ładnych paru dekad odchodzi, a przecież one są tak efektywne! Masz tu poza tym lekcję utrzymywania drive’u najprostszym możliwym punktowaniem metrum. Ale ten miecz, szcześniak hehe, ma dwa ostrza, bo z drugiej strony zauważ, że przeszło pół albumu opiera się wyłącznie na triadzie bluesowej, to znaczy akordy budowane są tylko na trzech stopniach skali, pierwszym, czwartym i piątym. Ba, w dwóch kawałkach piłowane są na zmianę tylko dwa! Toteż nic dziwnego, że jak w takich „Erie Canal” czy „John Henry” chłopcy i dziewczęta odświętnie wchodzą na tercje, to się od razu żywiej robi. „Erie Canal” dodatkowo jest w moll, co też nie zdarza się na „Seeger Sessions” za często. No i nie dziwne, że to najlepszy numer, i że to w nim najbardziej słychać styl ostatnich płyt Springsteena. Ale cieszy mnie ta płyta w całości, jest żywiołowa, co było do przewidzenia, ale trochę zbyt archaiczna, co także było do przewidzenia.

MUZYK JAZZOWY:

Ależ gówno. Grałem takie SZANTY na jakimś wykonie za siedem stów rok temu i do teraz mam dosyć.

ANTROPOLOG KULTURY:

Na tym albumie skumulowano wszystkie nurty leżące u podstaw współczesnej muzyki. Co tylko przypłynęło do Stanów pod pokładem iks lat temu, jest obecne. Spirituals, nowoorleański jazz (partie dęciaków to normalnie marching band), irlandzkie jigi i reele oraz wszystkie odmiany country, które się z nich wzięły, blues. W dodatku utwory te wykonują ludzie, którzy grają je niemal od urodzenia – odzywają się, pozytywnie oczywiście, wszystkie lata terminowania w objazdowych kapelach i wszystkie zęby zjedzone na nauce standardów. Czytałem gdzieś, że w niektórych rejonach Ameryki jak zespół nie zagra od razu po tytule padającym z widowni, to następny może paść strzał. Toteż dla tych ludzi sesja ze Springsteenem to musiała być szansa, albo niech będzie bardziej romantycznie, przygoda życia. I to słychać, wygrzewają na tych swoich skrzypkach, gitarach, hammondach i akordeonach, jakby nie było jutra. Zabawne, że Seeger pewnie by nie polubił tych wersji. Należał przecież do obozu folkowych purystów, sprzeciwiających się „elektryfikacji” gatunku, raz nawet próbował w akcie desperacji wyłączyć prąd na koncercie folk-rockowym. Chociaż, kto wie? Jemu przecież też, już w latach 70., rura zmiękła.

DZIENNIKARZ POLSKIEGO PERIODYKU ROCKOWEGO:

Uczta dla tych, którzy cenią sobie szczerość w muzyce. Nie dość, że kompozycje spopularyzowane przez Pete’a Seegera przetrwały genialnie próbę czasu, to na tle dzisiejszej, skrajnie skomercjalizowanej papki, jawią się brylantami... Zaproszeni muzycy grają z nieprawdopodobnym uczuciem, które udziela się i Bossowi – wiele razy wzywa on okrzykami kolejnych instrumentalistów do wejścia, śpiewa wspaniale, z niemal cockerowską chrypą; i jest ten luz, o który chodzi w rocku. I który sprawia, że słuchamy tej płyty jak zapisu spotkania muzykujących przyjaciół przy kominku. Od razu narzuca się porównanie z „Basement Tapes” Dylana i The Band. Tym bardziej uprawnione, że utwory takie jak zawarte na „Seeger Sessions” w pełni potwierdzają słowa Dylana, że całą ekspresję dzieł tak rozbudowanych jak „Porgy & Bess” da się tak naprawdę zawrzeć w dwóch akordach... Doskonałe antidotum na atakującą nas zewsząd rapową czkawkę.

WASZ ODDANY RECENZENT:

Dziękuję przedmówcom. Co by tu tak, wiecie, od siebie? Podoba mi się „We Shall Overcome”. Mimo że nadmierne zaangażowanie, z jakim podano niektóre tracki („Mrs. McGrath” czy tytułowy), może mierzić. Mimo że przejrzałem na wylot te wszystkie oczywiste zagrywki, typu głośne podawanie przez zapiewajłę kolejnych akordów i odliczanie do czterech, i te FEELINGOWE wokalne i skrzypcowe legata, i ten naturalny (a może to Lexicon i dałem się nabrać) reverb pomieszczenia. Mimo że, choć mistrzowsko wykonany i wcale urozmaicony, rządzi tu prosty przytup w formie jaskrawej. Kompozycyjnie tak prosty, że The Pogues (porównanie nieprzypadkowe; aranżacyjnie album Springsteena często przypomina ich styl) to przy tym jest King Crimson. A przecież właśnie przez wysoką harmoniczną przewidywalność nie byłem w stanie np. dobrnąć do końca „Live at Folsom Prison”, a bluesa odesłałem jeszcze na etapie mówienia na ekskrement papu.

Przyznaję się. Przy tym cholerstwie mam ochotę wstać, skandować zaajeebiistee, tańczyć i wyć poniżej dźwięku. Sam jestem w szoku. Ksywa szef, jaką dumnie nosi Springsteen, prowokuje mnie co prawda do wygłoszenia aksjomatu, że szefa to ja mam w spodniach, ale widocznie gość naprawdę szefem jest. Poza tym podejrzewam, że świetnie się przy tym pije, toteż może już zamknę recenzję, wydzwonię wariatów i pójdę czerpać przyjemność z muzyki. Do następnego.

Michał Hoffmann (21 września 2006)

Oceny

Kasia Wolanin: 8/10
Krzysiek Kwiatkowski: 8/10
Tomasz Łuczak: 8/10
Piotr Szwed: 7/10
Średnia z 8 ocen: 6,87/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także