Guillemots
Through The Windowpane
[Polydor; 10 lipca 2006]
Kiedy w pierwszej połowie roku w recenzji „From The Cliffs EP” red. Ambrożewski podkreślając odmienność formacji od jej pokoleniowych rówieśników od niechcenia nawiązał do British Sea Power, pewnie sam nie zdawał sobie sprawy jak aktualne pozostanie to przytoczenie. Kwartał później, mądrzejsi o długogrający debiut Guillemots, widzimy owo podobieństwo jeszcze wyraźniej. Niezależnie od zupełnie innej stylistycznej bajki, przekaz obu formacji z góry determinuje ich relatywną niszowość, charyzma utrudnia naśladownictwo, a sposobem na obronę przed wszechpanującą przeciętnością jest zamknięcie się we własnym świecie. Trudno nie zauważyć inności Guillemots, wystarczy spojrzeć na ich imiona, wizerunek, scenografię koncertów czy instrumentarium. „Through The Windowpane” stanowi przepustkę do kolorowego świata londyńczyków, nie definiując jednoznacznie ich twórczości. Ulotność poszczególnych barw uniemożliwia autoplagiat nastroju. Nie dość, że nikt ich nie skopiuje, to oni sami siebie też nie dadzą rady. Sprytne, nie?
Lektura wcześniejszego „From The Cliffs” tak samo wykształciła, jak i zdezorientowała. Z jednej strony usłyszeliśmy niewyobrażalny potencjał, z drugiej – syntezowanie bogatych aranżacyjnie, energetycznych piosenek pop („Trains to Brazil”, „Made-Up Lovesong #43”) z minimalistycznymi, ślimaczanymi impresjami wydało nam się dziwne i nie pozwalało konkretnie sprecyzować oczekiwań. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać i, zabawne, po wysłuchaniu „Through The Windowpane”, w dalszym ciągu trudno określić kierunek ewolucji formacji. Nie przejrzeliśmy ich kart, nawet po ponad stu minutach muzyki jakie do tej pory wydali. Dodatkowo, to co kiedyś wydawało się być największymi asami ich twórczości (patrz wcześniejszy nawias) zostało rzucone na sam początek płyty. Guillemots oferują znacznie więcej niż myśleliśmy.
Pierwszych dowodów urokliwego nudziarstwa doszukać się można już w otwarciu albumu. „Little Bear” nie stanowi jakości sam w sobie, jest bardziej zwiewną ilustracją wymiaru płyty, nabierającą sensu w kontekście jej całości. Następujące po nim hity zwiastują kalejdoskopiczną konstrukcję „Through The Windowpane”, będąc jednak czymś więcej niż przeplatanką elementów pro i antyradiowych, raczej harmonogramem budzenia się i zapadania w sen. Nasenność Guillemots również nie posiada jednolitej barwy. „Come Away With Me” całkowicie poddaje swoją strukturę eterycznej psychodelii, podczas gdy „If The World Ends” jest po prostu zakochaną piosenką z niezwykle powabną linią melodyczną. Gdyby ktoś chciał im zarzucić muzyczne przeintelektualizowanie, to tu też się zabezpieczyli: „Blue Would Still Be Blue” urasta do rangi pokazu instrumentalnej wstrzemięźliwości multiinstrumentalnego zespołu. Trochę to przewrotne, w końcu sprawni muzycy, szerokie instrumentarium, a tu asceza kontrolowana. A może raczej cisza przed burzą.
Jak na klasyczny debiut inteligentnego bandu przystało, „Through The Windowpane” ma także swój koniec. Finał, punkt kulminacyjny, scenę z udziałem całej obsady. „Sao Paolo” można nazwać najbardziej reprezentacyjnym dla kwartetu, nie z uwagi na jego podobieństwo do reszty (błędny trop!), lecz stylistyczną wielowątkowość. Przynajmniej dwa poważne zwroty akcji, fortepianowe impresje, smyki jak ze starego filmu szpiegowskiego, a przede wszystkim mistrzowska szkoła budowania napięcia, zwieńczona zgodnie z tytułem brazylijską sambą. Trochę jak Doves w „There Goes The Fear”, tyle że tamtym poszły nerwy w siódmej minucie. Guillemots wytrzymali o cztery dłużej. Dali radę przez całe sześćdziesiąt minut, bez żadnych boków, wypinając się na większość szufladek. Jesteśmy spokojni o losy świata Guillemots. Ich cywilizacja ma przyszłość.