Ocena: 6

The New York Dolls

One Day It Will Please Us to Remember Even This

Okładka The New York Dolls - One Day It Will Please Us to Remember Even This

[Roadrunner; 25 lipca 2006]

Z Nowojorskich Laleczek dawno zszedł już makijaż. Zmarszczki zeszpeciły lica, do bujnych fryzur zaczyna brakować włosów, by nie wspomnieć o tym, że 3/4 składu zwyczajnie nie żyje. Porywając się po trzydziestu latach oficjalnego disbandu na nowy materiał sygnowany nazwą „New York Dolls” Johansen do spółki z Sylvainem osiągnęli granice absurdu, głupoty i muzycznego bluźnierstwa. De facto, wszystkiego tego czym trzy dekady temu zapewnili sobie miejsce w rockowym kronikach.

Ongiś łącząc amelodyczność The Stooges, „ścianę gitar” spod szyldu Stonesów i hermafrodyckie ciągoty glam rocka w jedną wielką apoteozę kiczu, wulgarności i nowojorskiej żulerki stworzyli etos punk rocka eony nim ktoś zdążył go takowym ochrzcić. Jako autobiograficzną można postrzegać więc frazę „excommunicated and canonized” pobrzmiewającą w eksplozywnym openerze nowego krążka. Tak bowiem jak nie do przecenienia jest impakt NYD w rozwój gatunku, tak jednocześnie o popularności jaką cieszyli się choćby The Stooges mogli sobie pomarzyć, co z resztą w połączeniu z ogromnymi kontrowersjami szybko przyczyniło się do ich dożywotniej ekskomuniki z całego rynku fonograficznego. Tak w końcu daleko jest i niestety nowemu dziełku do tego kipiącego muzycznego testosteronu sprzed lat.

W miejsce dźwięków ociekających spermą, śliną i tanią whiskey pojawiła się rzemieślnicza produkcja dogorywającego weterana Jacka Douglasa. Gromowładnego Johnny’ego Thundersa na wiośle (Boże świeć nad jego duszą) zastąpił dość zgrabnie balansujący w kanwach rockandrolla Steve Conte, a „osobowościowe kryzysy” zmieniły się w szczęśliwą „złotą jesień”. I okazuje się, że chłopaki tak źle na tym nie wyszli. Profesjonalizm, wystrzegający się sterylności solowych dokonań dwójki oryginalnych Dollsów, nie przeszkodził w nagraniu kilku istnych katiuszy, a tegoroczni korzenno-rockowi bohaterowie, z Gillespiem i Whitem na czele, mogą mieć w efekcie sporo do myślenia.

Już otwierający album „We’re All in Love” jako żywych stawia nam przed oczami ś.p sekcję rytmiczną ze złotych czasów NYD. Muskularne tony basu obijające się o perkusję z mosiądzu, razem nowi rytmiści napędzają kawałek niczym łomoczący XIX-wieczny pociąg parowy, by w kolejnych numerach – „Dance Like A Monkey”, czy „Gimmie Luv & Turn On The Light” – osiągnąć prędkość pospiesznego TJV. Do porównań ze swoim nobilitowanym poprzednikiem nie spieszno na szczęście rekrutowanemu gitarzyście. Z gracją muzyka sesyjnego nadaje za to koloru rysom, które zakreślili dwaj ostali się przy życiu Dollsi, czy to claptonowskimi lickami gdy wolno i nastrojowo, czy gitarowymi duelami na modłę Wood vs Richards, wespół w zespół z Sylvainem, gdy kapela wrzuca piąty bieg.

Co zaś się tyczy sfer sonwritingu i kompozycji, które dziś rzecz jasna w większości tkwią w głowie i głosie Johansena, uległy one urozmaiceniu. To co było symptomatyczne już na drugim studyjnym albumie, i przez przeszło 30 lat czekało na pełniejszą formę, na „One Day It Will Please Us to Remember Even This” wreszcie się doczekało. Wcale można dosłuchać się r’n’b z czasów gdy termin ten znaczył tyle co rhythm and blues, w soul nie będąc jeszcze brzemiennym. Nie przejdą też niezauważone elementy girl group popu króliczków Phla Spectora, a nawet cow punku spod szyldu Gun Club. Wszystko razem zespolono w sposób nad wyraz błyskotliwy, inteligentny, by i nie rzec cwany. Tak ja cwani okazali się Johansen z Sylvainem by po trzech dekadach sutego zakrapiania alkoholem czystego cracku, nie skończyć udławiwszy się własną treścią żołądkową jak koledzy z zespołu. Na tyle cwani by z twarzą przetrwać lata jedzenia i spania na ulicy i wreszcie na tyle cwani, by w wieku emerytalnym, z bananem na ryju nagrać tak fajny, pozbawiony kompleksów album. A gdyby jeszcze daj Bóg któremuś z młodocianych hipsterów przyszło po nim do głowy, że nowojorski punk nie kończy się i zaczyna na The Strokes, a korzenie całego gatunku sięgają głębiej niż Sex Pistols i Ramones, byłby to największy sukces jaki z nowym krążkiem mogli by New York Dolls osiągnąć. I tego sobie oraz im serdecznie życzymy.

Paweł Anton (24 sierpnia 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także