Relacja z festiwalu Roskilde 2004
Dzień drugi
Drugi dzień zapowiadał się już znacznie ciekawiej niż pierwszy, choć dla nas właściwie zaczął się o podobnej godzinie. Odpuściliśmy z różnych względów koncert The Hells. Po tym co słyszałem w domu, a co udało mi się ściągnąć z ich strony, nie miałem ochoty specjalnie dla nich zmieniać planu całego dnia. Dlatego zaczęliśmy się bawić dopiero od godziny 18:00.
Graham Coxon, Odeon
Graham Coxon wyszedł na scenę ze swoim zespołem, witany gromkim brawami. Kto nie widział tego muzyka na żywo, a kojarzy go jedynie przez pryzmat twórczości studyjnej, ten tak naprawdę może mieć tylko cząstkowy jego obraz w głowie. Przez ostatnie lata Graham dość mocno się zmienił - nabrał pewności siebie i osobowości scenicznej. Nie jest to już ten sam, mocno zastraszony chłopak, który w przypadku zbyt żywiołowej reakcji fanów, dzięki swojej wątłej posturze chowa się za statywem mikrofonu. Nadal jednak pozostało w jego zachowaniu trochę nieśmiałości i sztywniactwa. Jego ruchy są niepewne, czasem wręcz koślawe, a do publiczności odzywa się urywanymi wypowiedziami. Wszystko to spowodowało, że gitarzysta wzbudził ogromną sympatię i szybko potrafił kupić sobie przychylność widzów. Zaczął żywiołowo i głośno, i tak już przez większość występu pozostało. Nie mogę powiedzieć, że byłem świadkiem jakiegoś niesamowitego show, ale przecież nie tego się po Grahamie spodziewałem. On po prostu grał na gitarze i śpiewał. Czasami tylko, kiedy męczył swoje "wiosło" pokrętną solówką, odchodził od mikrofonu i przyjmował jakąś śmieszną, krzywą pozycję. Muszę przyznać, że bardzo mi się spodobał ten jego nieco komiczny styl.
A jak wypadł pan Coxon muzycznie? Otóż zaprezentował się bardzo dobrze. Mogę śmiało powiedzieć, że ten koncert dał mi dokładnie to, czego się spodziewałem, czyli solidną dawkę gitarowego rockandrolla. Popularny "chudzielec" zagrał sporo materiału z ostatniej płyty "Happiness in Magazines" oraz najbardziej znane utwory z poprzednich albumów. Szczególnie sympatycznie zabrzmiały "Freakin' Out" i "Bittersweet Bundle Of Misery". O ile jego umiejętności instrumentalne nie pozostają kwestią sporną, o tyle na pewno wiele osób zastanawia się jak były gitarzysta Blur wypadł wokalnie. Tych fanów uspokajam - Graham poczynił spore postępy i naprawdę nieźle poradził sobie przy mikrofonie. Niespełna godzinny występ można więc uznać za bardzo udany.
Niezapomniane momenty:
- Graham swoim flegmatycznym głosem przemawia pomiędzy utworami do publiczności, używając zwrotów "I've seen some of these faces before... Weiiird" albo "Thank much you".
- Graham wskakuje na podest dla perkusji, odbija się od niego, wyskakuje w górę próbując zrobić w powietrzu szpagat, po czym wyjątkowo koślawo upada i przetacza się po scenie. Wszystko to robi nie przerywając gry na gitarze.
Zaraz po Coxonie mieliśmy w planach pójść na koncert prawdziwej legendy, już nie tylko rockowej, ale muzyki w ogóle. David Bowie, bo o nim mowa, niestety nie dotarł do Danii. Kontuzja, która doskwierała mu na wcześniejszych występach okazała się zbyt poważna i muzyk musiał odwołać występ. Później okazało się, że zagrożone było wręcz jego życie, ale że do końca nie było wiadomo, czy zdąży się wykurować do piątku, czy nie. Nie udało się. Wielka szkoda, tym bardziej że spośród wszystkich wykonawców świata, jako zastępcę znaleziono... Slipknot. Jedynym pozytywnym aspektem całego tego zamieszania było to, że przesunięto Pixies na później. Z braku innych zajęć w tym czasie, i w wyniku odzewu wrodzonej ciekawości, poszedłem zobaczyć jak amerykańscy numetalowcy radzą sobie na scenie. A trzeba powiedzieć, że radzili sobie ("How are you doin', motherfuckers?!") przednio. Przynajmniej sądząc po reakcjach publiczności. Ta była wniebowzięta. Ja nie. W przerwach między piosenkami czułem się zdegustowany poziomem wypowiedzi, wtórnością i brakiem jakiejkolwiek ogłady wokalisty. A kiedy już zespół zaczynał grać, po cichu modliłem się, aby nadeszła przerwa. O ile jeszcze o Korn mogę powiedzieć, że faktycznie goście wiedzą co robić ze swoimi instrumentami, o tyle w obserwując Slipknot nie mogłem się pozbyć wrażenia, że znaleźli się oni na scenie przypadkowo i nie bardzo wiedzą jak sobie z tym fantem poradzić. Czarę goryczy przepełnił widok stojących w pierwszym rzędzie fanów zespołu w skórzanych maskach z sexshopu. Oglądaliście "Pulp Fiction"? Kojarzycie Pokraka? No comment...
Do Pixies zostało jeszcze sporo czasu, więc poszliśmy zobaczyć nieźle zapowiadającą się niemiecką grupę Sportfreunde Stiller. Grała akurat w Odeonie i zgromadziła całkiem pokaźne grono sympatyków. Niestety okazało się, że nic nadzwyczajnego nas na tym występie nie czeka. Taka tam sobie kapelka punkowa - gitarowa z charakterystycznymi wstawkami na organach. Średniaki w swojej klasie. Po dwóch kawałkach, które niewiele się od siebie różniły, i w trakcie trzeciego, który też rewolucji nie zapowiadał, postanowiliśmy poszukać lepszych zajęć na terenie festiwalu.
Pixies, Orange
Pixies zostali ulokowani na głównej scenie jako jedna z największych gwiazd festiwalu. Ze względu na roszady wśród innych artystów, o czym wspominałem wcześniej, ich występ został przesunięty na późniejszą godzinę, dzięki czemu miałem akurat wystarczająco dużo czasu, aby postać w kolejce i zająć miejsca w sektorach pod sceną. A jeśli już o przesunięciu mowa, to było ono chyba korzystne dla samego widowiska. Chociaż akurat słowo "widowisko" w odniesieniu do występu Pixies jest trochę nadużyciem. Już wyjaśniam dlaczego. Od początku bowiem w zachowaniu członków zespołu nie dało się wyczuć choćby cienia gwiazdorstwa. Pomimo gorącego przyjęcia i żywiołowych, spontanicznych reakcji widzów, Frank i spółka po prostu wyszli na scenę i zagrali. Ale za to jak zagrali! Nie trzeba być fanem Pixies żeby dać się porwać ich muzyce. Nie trzeba znać kolejnych utworów aby skakać i kiwać się w ich rytm. Jeżeli zespół ma klasę to naprawdę podczas takiego koncertu można się świetnie bawić. I nie potrzebne są fajerwerki w stylu Iron Maiden, czy długaśne monologi pomiędzy kolejnymi piosenkami. Największym atutem weteranów z Bostonu jest ich muzyka i oni ten atut w pełni wykorzystali. Frank Black, wielki jak nigdy dotąd, wręcz gigantyczny, udowodnił niedowiarkom, że z wiekiem jego głos praktycznie nic nie stracił. Wypadał równie przekonująco zarówno kiedy wchodził na wyższe rejestry, jak i wtedy gdy w charakterystyczny sposób zaciągał w "Where Is My Mind?" czy wydzierał się w "Monkey Gone To Heaven". Dzielnie wspierał go oczywiście cały zespół. Naprawdę ciężko znaleźć rzeczy, do których można by się przyczepić. Złośliwi mogą jedynie zarzucić brak jakiejkolwiek interakcji z publicznością, ale moim zdaniem poczytać to można także jako zaletę. Dzięki temu ponadgodzinny występ po brzegi wypełniony był muzyką. Jeden utwór płynnie przechodził w drugi, tak jakby zespół koniecznie chciał przypomnieć swoim fanom jak najwięcej starych hitów. Zaczęli od mocnego akcentu - "Bone Machine" i wspólne z widzami śpiewanie refrenu. Później poszły mędzy innymi "Nimrod's Son", przy którym "one, two, three, four" było jednym wielkim wrzaskiem, "Here Comes Your Man", do którego tańczyła nawet obsługa festiwalu, "Gigantic" i na zakończenie "Debaser", czyli jeden z utworów wszechczasów. Każda kolejna piosenka była witana głośnymi oklaskami. Czasami aż nie do wiary było patrzeć, ile radości może dać ludziom muzyka. Uśmiech sam cisnął się na twarz a nogi same rytmicznie uginały się w kolanach. Głośne okrzyki, brawa i wspólne śpiewanie potwierdziły jedno - reaktywacja zespołu to był strzał w dziesiątkę. Świat potrzebuje takich powrotów. Powrotów z klasą, którą dzisiaj pokazali bostończycy. Ogromne brawa dla nich!
Niezapomniane momenty:
- Tysiące gardeł śpiewające razem z zespołem "This monkey's gone to heaven!".
- Zespół żegna się ukłonem z publicznością. Frank Black raczy się piwem, prezentując swój pokaźnych rozmiarów brzuch.
W tym miejscu miała się znaleźć relacja z występu brytyjskich weteranów - Wire. Uprzedzam jednak, że relacji tej nie będzie. Dlaczego? Zespół ten bowiem sprawił mi dość duży zawód swoim występem. Panowie wyszli na scenę dokładnie o północy i uderzyli takim hałasem, że przez chwilę nie wiedziałem w którą stronę uciekać. Kompletnie mnie to rozbiło i po kilku minutach zwyczajnie nie wytrzymałem. Tym bardziej, że nie do końca takiej muzyki się po Wire spodziewałem. Z kolumn bił zgiełk i chaos gitarowo-elektroniczny, przez który ciężko mi było się przebić, wspomagany do tego szybkim i głośnym rytmem z automatu. O tak późnej porze należało chyba trochę skręcić wzmacniacze i nie wystawiać na wytrzymałość bębenków w uszach słuchaczy. Miałem cichą nadzieję, że ostatni tego dnia koncert - The Hives - będzie bardziej dla mnie strawny...
The Hives, Orange
The Hives znam już od dawna i ich koncert był jednym z moich pewnych punktów tego festiwalu. Jedyne czego się obawiałem, to że późna pora i niska temperatura na dworze mogą nieco popsuć odbiór występu. Jednak po całym dniu na nogach, o godzinie pierwszej w nocy człowiek robi się strasznie zmęczony. Postanowiłem więc ustawić się w strategicznym miejscu - tak żeby jeszcze wszystko widzieć, a jednocześnie nie mieć zbyt długiej drogi ewakuacji. Muzycy od początku show, które przygotowali, dali się poznać jako przezabawny i wyrobiony scenicznie zespół. Specyfika ich muzyki sprawia, że ciężko by im było dać podobny koncert jak chociażby Pixies. Gdyby po prostu grali jeden kawałek za drugim, praktycznie bez przerw, to po pierwsze po pół godzinie zabrakłoby im materiału, a po drugie i tak wcześniej pewnie by padli z wyczerpania. Dlatego Hives zdecydowali się na nieco inną formułę występu, mianowicie przeplatanie piosenek zabawą z publicznością. I słusznie! Okazało się bowiem, że Nicholaus Arson to showman z krwi i kości, i świetnie radzi sobie w rozruszaniu publiczności. Jego teksty w stylu "mamy dla was przygotowany jeszcze tylko jeden kawałek... a może mamy jeszcze kilka?" po prostu rozbrajały wszystkich. Widownia była jego. Poza żartami wokalista powiedział także kilka słów na temat tego, co zespół robił przez ostatnie dwa lata oraz jakie są plany związane z nową płytą. A wszystko to było wyjątkowo udanie zgrane i przedstawione z zachowaniem umiaru. Nie było momentu, w którym pomyślałbym "stary kończ już to ględzenie i zacznijcie grać". Pełen profesjonalizm.
Na szczęście na samych zabawach i opowieściach nie kończyły się mocne punkty tego nocnego występu. Szwedzi pokazali, że cały czas są jednym z najszybszych, najbardziej zadziornych i najbardziej hałaśliwych zespołów tak zwanej nowej fali. Zagrali większość swoich szlagierów, zwłaszcza z płyty "Veni, Vidi, Vicious", czyli "Die, Allright", "Main Offender", "Supply and Demand" i przede wszystkim "Hate To Say I Told You So", przy którym publiczność oszalała. Do tego dołożyli trzy premierowe kawałki, z których zapamiętałem jedynie tytuł "Walk, Idiot, Walk", zapowiedziane oczywiście w ten sam, zabawny sposób: "a teraz będzie premierowy utwór, który jest dokładnie taki, jakie najbardziej lubicie - krótki i słodki". Z tego co usłyszałem, nowa płyta zapowiada się jeszcze ostrzej niż poprzednie (w chwili gdy piszę te słowa jeszcze nie znam nowego materiału zespołu). Już zacieram ręce z niecierpliwości. Tak czy inaczej, przez ponad godzinę chłopcy z The Hives zabawiali wielotysięczną widownię i spowodowali, że pomimo przenikającego chłodu atmosfera była gorąca. Tuż przed zejściem ze sceny Nicholaus jeszcze raz rozbawił publiczność, tłumacząc co za chwilę nastąpi: "Za chwilę my zejdziemy ze sceny, a wtedy wy zaczniecie bić głośno brawo, po czym my wejdziemy ponownie żeby jeszcze trochę dla was pograć! Tylko nie mówcie mi, że już słyszeliście o czymś takim jak bisy!". Dla mnie bomba, uśmiałem się do łez. Tak jak obiecali, wyszli chwilę później, żeby zagrać dwa kawałki, między innymi "A.K.A I.D.I.O.T.". A potem zeszli ze sceny pozostawiając mnie w dobrym nastroju i z uśmiechem na twarzy. Z pewnością był to jeden z tych koncertów, które zostają długo w pamięci. A Hives urośli w moich oczach. Teraz będę czekał z niecierpliwością na ich nową płytę...
Niezapomniane momenty:
- Salwy śmiechu na widowni poprzedzane dowcipami i anegdotami wokalisty, zabawiającego publiczność pomiędzy utworami.