Najlepsze albumy roku 2014
Miejsca 30–21
30. Giant Claw – Dark Web
Jeden z najfajniejszych muzycznych fanpejdży trochę mnie zdziwił swoją opinią, że „Dark Web” to album, o którym w następnym roku nie będziemy pamiętać. Napisali jednocześnie, że trudno o coś bardziej świeżego. Mhhm… Jak dla mnie to po prostu bardzo spójne i błyskotliwe odniesienie się do tego, co dzieje się w muzyce elektronicznej i ogólnie w internecie, nagrane przez kolesia, który z niejednego pieca chleb jadał. Giant Claw ma już za sobą świetne „Mutant Glamour”, a teraz obserwuje to, co dzieje się wokół niego, jest nieco przerażony i o tym opowiada. Nie wiem jak inni, ale dla mnie tak mocna i wciągająca krytyka dzisiejszego internetu nie będzie szybko zastąpiona przez coś równie trafnego. (Andżelika Kaczorowska)
29. HTRK – Psychic 9-5 Club
Muzyka i życie HTRK to sfery, które przenikały się w sposób wyjątkowo dramatyczny, właściwie wymuszając na sobie gwałtowne reakcje. „Psychic 9-5 Club” jest świadectwem przemiany – wyswobodzenia i konstytuowania się jako duet. Po przepracowaniu traum, które przesiąknęły muzyczno-liryczną tkankę dwóch pierwszych albumów, modyfikacja estetyki okazała się bowiem nie tyle logiczna, co zwyczajnie konieczna.
„Psychic 9-5 Club” nie mrozi odbiorcy, jak syntetyczne i niedostępne „Work (Work, Work)”. Więcej tu światła i kolorów. Po lękach i neurozach pozostało stonowane, sedatywne uczucie melancholii. Piękny smutek, ale jeszcze częściej smutne piękno. W miejscu chłodnych i odległych uderzeń maszyny perkusyjnej pojawiły się wypukłe, bardziej dynamiczne i zdecydowanie bogatsze podkłady, równoważące niezmienną senność wokaliz Jonnine Standish. Całościowa przyjemność „Soul Sleep”, kojące smugi syntezatora w „Blue Sunshine” – choć nadal nie można się w tę muzykę wtulić, to jednak jest w niej jakaś ciepła obietnica, utrzymująca ciśnienie na poziomie zdecydowanie wyższym niż ledwo bijące serce z „Work”. Zamiast gęstego, klaustrofobicznego dymu, „Psychic 9-5 Club” spowija raczej para wodna o bladoróżowym zabarwieniu. Najładniejszy symbol tego wigoru znaleźliśmy w „Feels Like Love”, gdzie chandrę przegania powabny śmiech Standish. To już nie jest HTRK w żałobnym, amputowanym składzie 2/3. Tak brzmi HTRK kwitnące, oczywiście na swój własny, słodko-gorzki sposób. (Karol Paczkowski)
28. Cloud Nothings – Here And Nowhere Else
Na bezrybiu i Cloud Nothings Japandroids. No ok, może to nie fair w stosunku do sympatycznych chłopaków z Cleveland. Dylan Baldi mógłby śpiewać, że lubi jeść kaszkę, a i tak brzmiałoby to jak jedno wielkie: „jestem młody i co mi zrobicie”. Wspaniała sytuacja dla zespołu – są tak beztroscy, że nie chce się ich porównywać do nikogo, ani wyszukiwać inspiracji (przy okazji – J Mascis wydał w ubiegłym roku bardzo ładną płytę). Na swoim kolejnym albumie, autorzy bardzo ciepło przyjętego „Attack On Memory” zdecydowali się pokazać, że raz jeszcze mogą nagrać to samo, tylko pod każdym względem „bardziej”. Nie ma już długiego wprowadzenia à la „No Future/No Past”. Pochód endorfinowego hałasowania zaczyna się od „Now Here In”, a kończy na „I’m Not Part Of Me” i tylko komuś, kto nie chciał za młodu grać w zespole rockowym, trzeba by tłumaczyć, jak bardzo jest to cenne. (Artur Kiela)
27. clipping. – CLPPNG
Zacznijmy może od tego, że w przypadku drugiej płyty clipping. mamy do czynienia ze zjawiskową wręcz kombinacją połączenia rozwiązań eksperymentalnych, najeżonego glitchami hałasu i chwytów typowo „hitowych”. Efekt końcowy jaki osiągnęło trio Snipes-Hudson-Diggs jest nad wyraz oryginalny – każda kompozycja jest inna; wydawać by się mogło, że jedyne co je spaja to wspólna idea albumu – hałaśliwego, acz niebywale magnetycznego. „CLPPNG” promowały przecież dwa znakomite single – odważny, bezkompromisowy „Body & Blood” i fantastycznie zaaranżowany i bujający „Work Work”. Produkcja na całej długości albumu miecie, ziomki z Los Angeles wiedzą jak zrobić groove i ukręcić dobre brzmienie instrumentów perkusyjnych. Clipping. bardzo dobrze wykorzystuje glitche, proste barwy, no i przede wszystkim rap Diggsa (malkontentów zrozumieć w tym przypadku nie mogę – koleś ma naprawdę spore spektrum umiejętności; gdyby tak nie było, płyta byłaby monotonna). A dodawszy do tego oryginalne teksty, uciekające od mainstreamowych tematów hip-hopowych, wychodzi nam chyba najoryginalniejsza płyta rapowa roku. (Paweł Szygendowski)
26. The Phantom – LP1
Horyzont muzyczny Bartka Kruczyńskiego aka The Phantom jest bardzo rozległy – od instrumentalnego grime’u, poprzez ambientalne pasaże i syntezatorowe jazdy z lat osiemdziesiątych, aż do nowoczesnego, kombinowanego house’u i znalezisk z dziejów polskiej piosenki. Jako połowa Ptaków eksploruje to ostatnie, pod solowym pseudonimem na debiutanckim albumie – zdecydowanie to środkowe. Na „LP1” znajdziemy eklektyczny i atmosferyczny zestaw, odsyłający do grooviastego house’u („Artefacts From River Vistula”, „Earthworks”), czy ambientu i new age („Łazienki Park”, „Late Night Sex”). To album pełen pomysłów i swobodny w poruszaniu się między melodiami, o zaskakujących czasem aranżacjach. The Phantom to artysta płodny, utalentowany i pracowity, a „LP1” to debiut niemal perfekcyjny. (Paweł Klimczak)
25. The Kurws – Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu
Żaden inny skład gitarowy nie wjechał w tym roku w panoramę rodzimego undergroundu z większym impetem niż The Kurws z pomocą albumu „Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu”. Drugi album Kurwsów to bowiem szaleństwo przelane na dźwięki, godny następca „Dziury w getcie” i kolejna arcyciekawa próba połączenia awangardowej iskry z punkowym instrumentarium, o czym „informuje” nas już otwierający album „Weltgeist”. Pierwszy utwór i wiele kolejnych zawierają tyle wigoru i koślawego uroku, że skupiają na sobie maksimum uwagi. Doprowadzenie do perfekcji stylu z „Dziury w getcie” winduje skład do pierwszej ligi polskiej awangardy. Nie da się ukryć, że zabawy tkanką post-punkowej nawalanki to coś, co The Kurws robią najlepiej w kraju i śmiem twierdzić, że mogliby z powodzeniem podbijać światowe sceny. Grać nie tylko w małych klubikach podziemia, ale i na wielkoformatowych „scenach eksperymentalnych”, torując sobie drogę do renomy wśród szerszej publiki. Trzymam kciuki, żeby w 2015 roku ten plan się powiódł. (Michał Pudło)
24. Angles 9 – Injuries
Skandynawski nonet Angles szturmem zdobył redakcję Screenagers dopiero na ostatniej prostej końcoworocznych remanentów, ujmując serca w sposób najuczciwszy z możliwych – a więc z pomocą ciepła i mocy, które niezaprzeczalnie emanują z tej improwizowanej i spontanicznej muzyki.
Angles 9 grają nowoczesną odmianę big-bandowego jazzu, ich muzyka jest przełożeniem języka rozemocjonowanych nowoorleańskich orkiestr na reguły współczesnego precyzyjnego jazzu. Gęste aranże sekcji dętej i wielopiętrowe tematy, prymat kolektywu nad solówkami (właściwe tradycji), łączą się tu z wielopoziomową narracją, właściwą post-free-jazzowym kolektywom. Anglesi nawiązują zatem do odważnych bandów George’a Russella (pomijając swing), pomysłów aranżacyjnych Gila Evansa, bardziej europejskich dokonań Alexandra von Schlippenbacha z Berlińską Orkiestrą Jazzową (pomijając free), przede wszystkim jednak animują zapomniany już nieco charyzmatyczny styl późnego Charlesa Mingusa (pomijając jive).
Szwedzi z Angles 9 poszli w przeciwną stronę niż kolega Gustafsson i jego Fire! Orchestra. Zamiast zagęszczać atmosferę i wprowadzać elementy elektroniczne i prog-rockowe, zdecydowali się wpuścić w aranżacje więcej światła i czułości – dzięki temu każda z siedmiu kompozycji na „Injuries” kipi od emocji. Momentami słyszymy żałobny marsz orkiestry na ulicach meksykańskiego pueblo w trakcie parady z okazji Día de los Muertos, czasem wkraczamy w klimaty awanturnicze, detektywistyczne, hiszpańskie lub uduchowione niczym spiritualsy z delty Mississippi. Angles 9 nagrali wspólnie najlepszy jazz na duży skład w 2014 roku. Wszystko nam się na „Injuries” podoba. (Michał Pudło)
23. Ben Frost – A U R O R A
Do tej pory Frost kojarzył mi się głównie z wizerunkiem zamieszkującego ciemne lasy Wikinga, grającego od czasu do czasu mroczne drony do szeptów Matki Ziemi. Oczywiście oprócz tworzenia odgłosów ognia (jak została opisana jego kontrybucja do „The Seer” Swans), grzebał też w muzyce skomputeryzowanej. Na „A U R O R A” dają o sobie znać jego najskrytsze chyba marzenia o potężnej elektronicznej nawałnicy, która stanowiłaby monolit złożony z noise’u, techno i ambientu. Dzięki konsekwencji w kreowaniu tak spójnej wizji, słuchamy albumu jak jednej długiej dźwiękowej formy życia, która od czasu do czasu prezentuje różne oblicza – raz jest wstrząsana erupcjami, innym razem powoli topnieje. Podejście Frosta do techno jest mocno powiązane z jego noise’owo-industrialną wrażliwością na dźwięk. Elektroniczne warstwy są grubo ciosane, poszczególne faktury wchodzą ze sobą w ostre interakcje. Dronowe części płyty brzmią zaś jak roje pszczół lub pękające kry lodowe – wydają się głosami dzikiej przyrody. Frost bowiem jak nikt inny potrafi oddać dramaturgię natury przy pomocy samego laptopa. Ograniczony tylko do bezdusznego urządzenia, tworzy portrety żywego świata z równą monumentalnością, jak Thoreau spisujący na kartkach swoje wrażenia z życia wśród cudów lasu w „Waldenie”. (Michał Weicher)
22. Kristen – The Secret Map
Alfred Korzybski twierdził, że mapa to nie terytorium i to właśnie tymi słowami zapisał się w historii. Fakt, może mapa jest pewnym uproszczeniem skomplikowanego w rzeczywistości krajobrazu, jednak ostatecznie prowadzi do jego odkrycia. W podobnie przejrzysty sposób „The Secret Map” ukazuje ścieżki i kierunki rozwoju polskiej sceny niezależnej. Bowiem Kristen, jak chyba żaden inny zespół w Polsce, potrafi pogodzić ze sobą złożoność kompozycji i prostotę wykonania – innymi słowy, przekłada skomplikowany i nieprzystępny język improwizacji na język piosenki, czyniąc z tego działania swój znak rozpoznawczy. W swojej wielowątkowości „The Secret Map” wypada o wiele bardziej impresyjnie niż EP-ka „An Accident” z 2011 roku. Przenikają się tu wpływy tak różnych gatunków muzycznych, jak field recording, ambient, noise, post-rock, drone, post-punk i blues rock. Kristen wiedzą, jak połączyć w jedno niepasujące do siebie gatunki i nieharmonizujące ze sobą dźwięki w taki sposób, że efekt brzmi przystępnie, zrozumiale i – co być może najważniejsze – naprawdę pogodnie, bezpretensjonalnie, bez śladu zmanierowania. „The Secret Map” to znakomite, rockowe wprowadzenie do muzyki improwizowanej i współczesnej; to mapa, do której można się odnieść, by zyskać orientację w świecie nowej polskiej muzyki niezależnej. (Ania Szudek)
21. J. Cole – 2014 Forest Hills Drive
Przed wydaniem „Jesus Piece” (the) Game obiecywał brak gości przy mikrofonie, a także rezygnację z name-droppingu. Ostatecznie Taylor słowa nie dotrzymał w żadnej z tych kwestii, ale wyszło mu to na dobre. Trudno mi bowiem wyobrazić sobie, że Game jest w stanie poprowadzić narrację albumu samodzielnie, ze swoim zachrypniętym głosem i zamiłowaniem do umiejętnego zapychania czasu antenowego sprawnie dobranymi featuringami. To zresztą piekielnie trudne zadanie dla każdego MC, nic więc dziwnego, że niewielu z nich decyduje się na taki zabieg.
Nie podejrzewałem też o to J. Cole’a, nawet jeśli na swoich wydawnictwach działał o wiele bardziej samodzielnie, łącznie z produkcją większości materiału. Jednak największą niespodzianką jest dla mnie lekkość, z jaką Cole prowadzi nas przez 50 minut longplaya (nie liczę ostatniego indeksu, bo pełni on wyłącznie funkcję podziękowań) i podobna lekkość, z jaką przyswajałem ten materiał. Od pierwszego kontaktu z „2014 Forest Hills Drive” miałem wrażenie, że znam te melodie, opowieści, hooki i podkłady z lat 1994, 2004 i 2014; że czekały na mnie w zakurzonym pudełku z moją ulubioną kasetą zatytułowaną „Awesome Mix Vol. 1”. A kiedy płyta się kończy, odkładam ją od razu na miejsce i przecieram wieko. Wrócę do niej dopiero, gdy kurz się zbierze i wmówię sobie, że znajomość albumu jest jedynie widmowa, bo przecież słucham go pierwszy raz. (Mateusz Błaszczyk)
Komentarze
[23 stycznia 2015]
[21 stycznia 2015]
[19 stycznia 2015]
Pozdrawiam serdecznie
[19 stycznia 2015]
[19 stycznia 2015]