Najlepsze single roku 2014
Miejsca 10-1
10. Real Estate – Talking Backwards
W tym roku minęło dwadzieścia lat odkąd Ian Crause melodeklamował: „We tried to talk to each other / But the words that came out of our mouths / Were carried away on the wind / Which turned them inside out” i od tego czasu raczej nikt nie oddał w popie stanu komunikacyjnego paraliżu lepiej niż autor „Second Language”. Nie sposób uznać, że udało się to niepozornym nerdom z New Jersey. Zresztą, „Talking Backwards” może traktować o klinczu między dwojgiem znających się na wylot partnerów, ale równie dobrze o niedobranej parze próbującej przełamać lody na drętwej randce. Reszta to już klasyczna popowa historia – smutek tekstu rekompensowany jest żywą, podnoszącą na duchu muzyką. Szczególnie Polaka. Wszak gitarowym pętelkom Matthew Mondanile’a niezwykle blisko do chuligańskiej swady Rafała Kwaśniewskiego z pierwszej płyty Elektrycznych Gitar. A kiedy jeszcze Martin Courtney tym swoim pierdołowatym, ale jakże ciepłym i miodnym głosem wchodzi w pierwszą zwrotkę, piosenka wprowadza w stan euforycznej błogości, której nie da się wytłumaczyć z sensem. Lista utworów „Ambrocore” została zaktualizowana o 1 nowy utwór. (Kuba Ambrożewski)
9. FKA twigs – Two Weeks
Choć pop dotarł do granicy dobrego smaku, przypominając od paru sezonów swoją własną karykaturę, postaci takie jak FKA twigs dają nadzieję, że jeszcze nie wszystko w muzyce popularnej zostało powiedziane. Albo inaczej – nie wszystkie jeszcze konfiguracje gatunków dane nam było usłyszeć. Muzyka Tahlii Barnett to bowiem chyba najtrudniejszy do zdefiniowania kolaż dźwięków z ubiegłego roku. Z jednej strony, artystka doskonale wpisuje się w obieg podziemnego, elektronicznego r&b w stylu Keleli czy Tinashe, z drugiej zaś czerpie z tradycji trochę zapomnianego trip hopu. Nasza Aaliyah w szatach Björk przynosi więc bezpardonowy erotyzm, egzekwowanie dźwięków z mechaniczną precyzją i dziwactwo w stylu „Tańcząc w ciemnościach”, sprawiając, że nerwu i charyzmy „Two Weeks” mógłby pozazdrościć naczelny paranoik blogosfery – sam Autre Ne Veut. Oby pop głównego nurtu zamiast dubstepowych basów czy przejaskrawionych do bólu odłamów PC Music, zaczął wyławiać z internetu tak błyskotliwe projekty jak FKA twigs, bo już mam dosyć czytania w popularnych mediach o „dziewczynie Pattinsona”. Ona ma imię! (Marta Słomka)
8. Shamir – On The Regular
Stan permanentnej zmiany to jeden z naczelnych atrybutów DNA muzyki pop – trudno sobie wyobrazić historię Davida Bowie’ego, Prince’a czy Kanyego Westa bez ciągłego wymyślania się na nowo. Jednym ze współczesnych artystów popu, który chyba rozumie tę konieczność, jest Shamir Bailey – 20-latek z Vegas, operujący rzadko spotykanym kontratenorem. Jeszcze na wydanej w połowie 2014 roku EP-ce „Northtown” kombinował nad połączeniem partii wokalnych typowych dla... kobiecego r&b z tanecznymi, basowymi bitami, co potrafiło dać efekt zaskakująco brytyjski: momentami bliski nagraniom Hot Chip („If It Wasn’t True”) czy współczesnych wyspiarskich wokalistek w rodzaju Emeli Sande („I Know It’s A Good Thing”). I teraz ten troszkę ckliwy, introwertyczny wokalista kilka miesięcy dalej zmienia się w bawiącego się swoim wizerunkiem, płynnie operującego autoironią rapera, dostarczającego rozrywki lepszej niż ktokolwiek ostatnio. „On The Regular” to ewidentny, współczesny banger w linii „212” Azealii Banks, ale polecam mieć to w nosie i słuchać hitu Shamira jak starych, kreskówkowych rapów z rodziny „The Magic Number”, „Parents Just Don’t Understand”, „Just A Friend”, „I Wish”... Sami dopiszcie swoje tytuły. To ekscytujące i rzadko dziś spotykane połączenie poczucia humoru i kapitalnej chwytliwości znajduje swoje apogeum w kultowym już mostku, wyśpiewanym charakterystycznie wysoko Don’t try me / I’m not a freeeee sample. Spoko, Shamir, kupujemy cię w całości. (Kuba Ambrożewski)
7. Action Bronson – Easy Rider
Action Bronson posiadł już chyba „boską umiejętność panowania nad własnym losem”. Jego tegoroczny singiel z miejsca stał się znakiem firmowym człowieka, któremu przecież nigdy wcześniej nie brakowało wyrazistości. „Easy Rider” uczynił „Mr. Wonderful” jedną z najbardziej oczekiwanych premier 2015 roku, a jednocześnie przypieczętował, sygnalizowamy wcześniej przez Run The Jewels, wielki powrót majestatycznej gitarowej solówy. Parodia parodią, ale jak to brzmi! Psychodeliczny, uzależniający, nieco groteskowy beat, pewność siebie, charyzma, humor, a wszystko to dostajemy jadąc na harleyu, na highwayu, w zachodzącym słońcu Kansas. Można by się przyczepić, że Bronson za dużo zaczerpnął od wcześniejszych twórców, ale wybaczamy, bo jest naprawdę dobrze. Ponoć autor „Białego Gibsona”, od kiedy obejrzał teledysk do „Easy Ridera”, nie może sobie darować, że sam kiedyś nie zrobił takiego. Cóż, strata Kazika. (Piotr Szwed)
6. Sun Kil Moon – Ben’s My Friend
„Woke up this morning and it occurred / I needed one more track to finish up my record” – zabawne, że tak prozaiczna sytuacja mogła stać się bodźcem do napisania wzruszającej pieśni o męskiej przyjaźni. Jej adresatem jest Ben Gibbard z Postal Service, wieloletni przyjaciel Kozelka. Panowie poznali się na hiszpańskim festiwalu w 2000 roku, gdzie w zdrowej rywalizacji kradli sobie publikę. „Ben’s My Friend” to z pozoru lekki jak na „Benji” temat. Te wyraziście trudne zostały przez Kozelka „sfotografowane” we wcześniejszych indeksach, tutaj nawet nikt nie umiera. Niezupełnie wygodne prawdy o przyjaźni oraz głęboka nostalgia starzejącego się człowieka i muzyka to jednak sprawy dużego kalibru.
W „Ben’s My Friend” udało się Kozelkowi połączyć quasi-rap w stylu Isaaca Brocka (styl nabyty pewnie podczas nagrywania bardzo słabej płyty z coverami MM) z niemal sophisti-popowym saksofonem, co przypomina trochę ornamentykę stosowaną przez Dana Bejara. Dzięki tej fuzji piosenka jest jednocześnie „smooth” i „raw”, jest podniosła i kumpelska, smakowita kompozycyjnie, ale przecież zupełnie zwyczajna. Wszystko to świetnie współgra z warstwą liryczną – wzruszająca, ale i brutalnie szczera historia („The other night I went and saw The Postal Service / Ben’s my friend, but getting there was the worst”) opowiadana jest surowym językiem, bez rymów, metafor i aksamitnego słownictwa. „There’s a thin line between a middle-aged guy with a backstage pass / And a guy with a gut hanging around like a jackass” – śpiewa Kozelek, sprawiając, że utwór skrzy również od lekkiego humoru. Bycie przekonującym storytellerem, który nie opowiada językiem natchnienia i pretensji, tylko naturalnym, mieszanym jak życie rejestrem, to umiejętność trudna do sfałszowania. Tym bardziej, gdy z historii tak ściśle prywatnych udaje się nienachalnie – a właściwe zupełnie przypadkiem – projektować uniwersalne doświadczenia. (Karol Paczkowski)
5. Ariel Pink – Put Your Number In My Phone
Nie pamiętam już dokładnie, jakie były moje odczucia, kiedy Ariel wydawał swój pierwszy album dla 4AD i wiadomo było, że kończy z estetyką ekstremalnego lo-fi. Pewnie część mnie (ta gustująca w obskurze czy – szumnie powiedziane – transgresji) tęskniła za skrytą w szumiącym, niewyraźnym miksie wielopoziomową narracją, jaką ten różowy geniusz ot tak sobie konstruował. Ta druga część, lubiąca różne sophisti-popy, nie mogła z kolei narzekać na jakość kawałków z „Before Today”, które zachowały też sporo z dziwnej aury jego muzyki. Dlaczego piszę o tym teraz? Bo „Put Your Number In My Phone” wybrane na pierwszy singiel z „pom pom” to esencja Pinka w łagodniejszej odmianie. Gitara akustyczna przycina dziarsko wzdłuż gładkich promieni słonecznej aranżacji. Lśniący, beztroski refren, przywodzący klimat letniego popołudnia, masa onirycznego lukru i każdy czuje się, jakby był w Los Angeles. (Michał Weicher)
4. Tinashe feat. ScHoolboy Q – 2 On
Jak dotychczas to najważniejsza piosenka Tinashe, pozwalająca dotrzeć do milionów, a nie tylko do wtajemniczonych w alt-r&b. Komercyjny potencjał dziewczyny z Lexington był zauważalny niemal od samego początku, ale Tinashe przeszkadzała zbyt duża muzyczna świadomość, a to już przecież mogło się wiązać z przyszłymi problemami na linii wytwórnia – artystka. I „Aquarius”, debiutancki krążek, był w pewnym sensie ryzykowny. Mało oczywisty, czasami wręcz wycofany i liryczny. „2 On” jest nieco inne. Nieco, gdyż Kachingwe nawet w tak klubowym utworze stara się przemycić niepokój. Duża też w tym zasługa DJ-a Mustarda, który znakomicie wczuł się w narzuconą przez (nawet jeśli nie bezpośrednio) Tinashe rolę. Emocjonalny mętlik sprawia, że „2 On” nie da się scharakteryzować jednym słowem. Wspomniany wcześniej klub też nie jest typowy. Tinashe może i wygina się przez cały klip, zaś ScHoolboy Q zapodaje, w swoim mniemaniu, kozacką zwrotkę, ale groove kawałka nie może odkleić się od brzmienia sypialnianej ballady. Majstersztyk. (Krzysiek Kwiatkowski)
3. Ariel Pink – Not Enough Violence
Dokładnie dwanaście miesięcy temu w naszym singlowym podsumowaniu 2013 roku zaszczytne drugie miejsce przypadło utworowi „Hang On To Life” – efektowi współpracy Ariela Pinka z Jorge Elbrechtem. Pełen entuzjazmu snułem wtedy radosne rozważania dotyczące szans na wspólną i, co rozumie się samo przez się, znakomitą płytę Rosenberga i lidera Violens. Tymczasem Pink, jakby na potwierdzenie swoich słów („Tak naprawdę sam nie wiem, co robię, a już na pewno nie wie tego nikt inny”), znów zachował się nieprzewidywalnie, wypuszczając w listopadzie być może najbardziej zwariowany, ale i najbardziej nierówny długograj w całej swojej karierze. Tracklista „pom pom”, bo o nim mowa, kryje w sobie jednak kilka wybornych nagrań, z których zdecydowanie najważniejszym wydaje się „Not Enough Violence” – utwór, który, mimo że na pozór raczej parodystyczny, w swym ciężarze gatunkowym ma się do „Hang On To Life” mniej więcej tak, jak waran z komodo do agamy brodatej. Oczywiście nie chcę tu w żadnym razie umniejszać ewidentnych walorów tej drugiej.
O genezie samego tytułu opowiedział już nieco (końcówka czwartego akapitu) w jednym z wywiadów nasz protagonista, ale to o niczym nie świadczy, to nic nie znaczy, gdyż na całość poszedł on tu dopiero w warstwie tekstowej. Kompozycja obfituje bowiem w dwuznaczne zbitki słów, bardzo dosadnie traktujące zarówno o wyzutych z uczuć zbliżeniach („Where a handful of love goes down where you got fed” jako metafora seksu oralnego?), jak i o bezmyślnym, a nawet – o zgrozo – satysfakcjonującym przyswajaniu coraz to większych dawek przemocy bombardujących nas na co dzień ze szklanych ekranów. Mocnych wersów trafiających w punkt, jak choćby „Penetration… when we power plant bodies”, które można rozumieć zarówno bezpośrednio, jak i symbolicznie (w tym przypadku jako odzwierciedlenie swoistej penetracji naszych umysłów przez przekazy medialne aż do niezdrowego zaspokojenia) znajdziemy tu dostatek. W pewnym sensie mamy wręcz do czynienia z nieco uwspółcześnionym w swym turpizmie (turpizm 2.0, hehe) odświeżeniem konceptu stojącego za wizualną stroną legendarnych „Męczeństw Joanny d’Arc” Carla Theodora Dreyera. Oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Największy żart ze strony Rosenberga to jednak niewiarygodna wręcz nieprzystawalność zasygnalizowanych liryków do przebojowej części muzycznej, na której skupić się czas najwyższy.
„Not Enough Violence” to bowiem mikstura uwarzona przede wszystkim z post-punkowej, szaleńczo rozpędzającej się perkusji oraz z synth-popowej, okołogotyckiej melodii. Do tego znajdziemy tu istne zatrzęsienie ubogacających drugi plan instrumentalnych ornamentów, a także dopieszczone ścieżki wokalne, gdzie Pink zachwyca zarówno w niskich, jak i w wysokich rejestrach. Jeśli ktoś koniecznie chciałby pójść na skróty, warto wsłuchać się zaś uważniej w wielowarstwową kulminację z 2:57. Co chwilę pojawiają się też nowe, szalenie atrakcyjne mimo swej prowokacyjnej prostoty motywy, jak choćby ten z 4:03, błyskawicznie oblepiony wzruszającymi, rwanymi, widmowymi wokalizami. To właśnie ta niezręczna atrakcyjność, przypominająca nieco urok, ale i ulotność sennych fantazmatów, sprawia, że któryśtamdziesiąty odsłuch tego kawałka wciąż potrafi być niezwykle satysfakcjonujący.
Choć na pozór tak oczywiste („satyra na ejtisowe, nadęte hity” + „o seksie”), „Not Enough Violence” określiłbym jako niepodrabialne. Niepodrabialne w taki sam sposób, w jaki poprowadzona została narracja chociażby znakomitej ubiegłorocznej nowozelandzkiej groteski pt. „Co robimy w ukryciu”. We wzmiankowanym filmie odpowiedź na tytułową kwestię pada w odniesieniu do codziennych przygód kilku pociesznych wampirów. Pink zaś to samo pytanie przenosi na ludzki grunt i ustosunkowuje się do niego za pomocą często powtarzającej się w tekście metafory łóżka. To właśnie w nim spędzamy dziś, jak diagnozuje, większość naszego życia: surfując po sieci, oglądając telewizję, robiąc nieprzyzwoite rzeczy, czytając, leżąc, myśląc. I problem tylko w tym, że już od czternastej sekundy „Not Enough Violence” słuchacz tę swoistą niewolę ma gdzieś, z uśmiechem na ustach rwąc się do tańca. Oczywiście o ile akurat nie leży, tak jak ja w trakcie pisania tej notki. (Wojciech Michalski)
2. FKA x inc. – FKA x inc.
Książki, zioło, pustynia, dwóch chłopców, jedna dziewczyna. Tyle chyba wystarczyłoby powiedzieć, żeby wytłumaczyć, czemu to estetyczne zespolenie przepięknego, czarno-białego teledysku, subtelnego tekstu o nieszczęśliwej miłości, ubranego w zwiewną aranżację, złożyło się na najlepszy utwór w dyskografii zarówno FKA twigs jak i inc. Prawdopodobnie gdyby jednego z tych elementów zabrakło, całość nie zachwycałaby tak bardzo. Bo kawałek ten działa głównie na poziomie emocji, co jest najtrudniejszym sposobem uwodzenia słuchacza, który nie dopuści do tego, by ktoś igrał z jego uczuciami za pomocą półśrodków.
Utwór zbudowany na eterycznym podkładzie, który równie dobrze mógłby znaleźć się na soundtracku do „The Proposition”, zmodyfikowany jednak czynnikiem R&B 2.0, zmusza nas, by odciąć się od wszystkich innych zajęć, myśli i dźwięków otoczenia, po to, żeby oddać się wyłącznie w ręce FKA i inc. Oglądając teledysk i słuchając wspaniale splatających się wokali Barnett i braci Aged czujemy między nimi niezwykłą chemię, jednocześnie odbieramy sygnał, że coś jest mimo to nie tak. Udało im się zamknąć w swoim kawałku uczucie na tyle nieuchwytne, ale i dobrze znane tym osobom w wieku 25+, które wciąż musi przechodzić przez koszmarny proces „randkowania”, że od razu wchodzi się na poziom bardzo osobistej relacji z tą piosenką. Podanie w rewersie motywu damsels in distress poprzez przedstawienie relacji między dwójką ludzi z perspektywy tej, ktora twierdzi, że nie nadaje się na wąsatego mechanika ratującego księzniczkę, jest tu chyba najbardziej interesujące. I wiem, że może za bardzo daję się ponieść emocjom, ale wybaczcie mi tę chwilę słabości, „FKA x inc." po prostu nie da się potraktować z dystansem, w sposób bezpieczny i zdroworozsądkowy. (Katarzyna Walas)
1. Vox & Legendarne Melodie – Tęczowy most
Skala emocji, jakie ogarnęły redakcję Screenagers, gdy po zliczeniu głosów okazało się, co zostało naszym singlem roku, przekroczyła wszelkie granice. Euforyczna radość jednych, szok i niedowierzanie drugich, połączone z poczuciem, że oto część osób wysmażyła jakiś niezdrowy pasztet. Gdy opadł już po wielkiej bitwie kurz, można spokojnie zapytać dlaczego to akurat piosenka polskich popowych dinozaurów – kojarzonych przede wszystkim ze znanym opolskim bangerem, „Bananowym songiem” – została sensacyjnym zwycięzcą, wspólnym mianownikiem redakcji serwisu w 2014 roku? W jaki sposób przedostała się ona, niczym błyskawicznie rozprzestrzeniający się wirus, między zdrowe komórki progresywnego hip-hopu czy postmodernistycznego indie popu, zmieniając tradycyjną końcoworoczną dyskusję o muzyce w prawdziwą gorączkę styczniowych nocy?
Jeśli równolegle z lekturą tego tekstu słuchacie wspólnego dzieła Voxu i Legendarnych Melodii, możliwe, że wszystko już wiecie. Porwani bigbandowym motywem, oczarowani sposobem, w jaki przechodzi on w melancholijny synthpopowy podkład, wzbogacony, dzięki świetnej produkcji Jana Młynarskiego (znanego m.in. z Baaby i innych projektów Lado ABC), o „świeży oddech balearycznego klawisza”; zauroczeni wokalną swobodą Witolda Paszta i banalną, a jednak niesłychanie zaraźliwą, funkującą gitarą, słyszycie, że to my w tym roku mamy rację. Dodajmy do tego imponujący lekkością i bezpretensjonalnością tekst samego Wojciecha Młynarskiego oraz świetny teledysk – kapitalną mieszankę sentymentalizmu i autoironii. Mało? „Tęczowy most” to kawałek, który tzw. polskich Bee Gees przeistacza w pierwsze polskie porządne Roxy Music, jednocześnie umiejętnie, na miarę epoki, pielęgnując i odświeżając wszystko, co stanowiło esencję Voxowej, elastycznej tożsamości.
Ten wielki, choć jak na razie niedoceniony, come back nie wziął się znikąd. PRL-owski pop to upiór już dwa razy bezskutecznie przebijany osinowym kołkiem. Rewolucje – polityczna (witamy w kapitalizmie) i technologiczna (witamy w internecie) – spowodowały, że szereg zasłużonych wykonawców nie poradził sobie najpierw z konkurencją gwiazd dostosowanych do nowej wrażliwości lat dziewięćdziesiątych, a następnie został – wydawałoby się – bezpowrotnie zmieciony z powierzchni ziemi przez potop dźwięków płynący z sieci. Gdy w końcu niemal każda płyta była na wyciągniecie ręki, gdy wreszcie można było utonąć w morzu indie, jazzów, noisów i shoegaze’ów, kto sięgałby po gwiazdy Opery Leśnej? Od kilku lat obserwujemy jednak fascynujący renesans krajowego popu, którego skromną częścią są: nasz ranking Polskich Piosenek Wszech Czasów i zeszłoroczne, porcysowe zestawienie najlepszych polskich płyt XX wieku. „Polish rock” Nerwowych Wakacji, The Very Polish Cut-Outs czyli label Ptaków, Zbigniew Wodecki na Offie, najgłośniejszy zeszłoroczny hip-hopowy mixtape Pro8l3mu (oparty na podkładach zaczerpniętych od Haliny Frąckowiak czy Zdzisławy Sośnickiej), Andrzej Dąbrowski goszczący na albumie „Trzeba było zostać dresiarzem”, Afro Kolektyw inspirujący się Jackiem Kaczmarskim (najlepsza bodaj na „46 minutach Sodomy” piosenka „Po co”), no i kapitalny singiel Voxu – wszystkie te zjawiska wynikają z jakiejś, na razie jeszcze nie do końca opisanej zmiany mentalności. „Chcesz być jak Michel czy Jacques? Zacznij od dumy z Polski i wyjebania na świat” – rapuje Ten Typ Mes. Może właśnie w ten sposób zaczynamy myśleć? Może żyjemy w ciekawych czasach renesansu patriotyzmu, który jedni wyrażają, demolując miasta, a inni delektując się wyselekcjonowanym i odświeżonym krajowym, popowym dziedzictwem, które znów jest sexy.
Zwycięstwo Voxu wynika także po prostu stąd, że wszyscy kochamy powroty, a najbardziej te nieoczekiwane, sensacyjne, szczególnie gdy dotyczą bohaterów po przejściach, ze zwichniętymi życiorysami. Jak John Travolta w „Pulp Fiction”, jak Mickey Rourke w „Zapaśniku”, jak Sebastian Mila w meczu Polska – Niemcy, Witold Paszt, Jerzy Słota i Dariusz Tokarzewski triumfalnie wracają do gry o najwyższą stawkę, niosąc ze sobą bagaż niewesołych doświadczeń i artystycznych nieporozumień. Bijcie brawo, jest właściwie tylko jedno „ale”. (Piotr Szwed)
Komentarze
[28 stycznia 2015]
[27 stycznia 2015]
[27 stycznia 2015]
[22 stycznia 2015]
Co łączy Off Montreal i Pinka? Momentami odwołania do podobnych tradycji funku i psychodelii, ironiczne teksty mocno związane z erotyką, tworzenie na granicy między serio a parodią... Ale nie piszę tego, by dyskredytować artystę, którego lubię i cenię. Mówiłem po prostu o tym, że dziś trudno wprowadzić jakąś rewolucyjną nową estetykę, która nie wywołuje skojarzeń z przeszłością, a więc każdemu na dobrą sprawę można postawić zarzut, że jest odpowiednikiem. Jak zrobił to Sebastian z Voxem. Żałuję, że użyłem określenia "polskie Roxy Music" - niezbyt dobrze łączy się deklaracją wyzwolenia z polskich kompleksów, tu Sebastian ma rację. Tworzenie w obrębie estetyk bardzo tradycyjnych może zresztą być drogą do zostania naprawdę wielką postacią (choćby Tom Waits).
@Sebastian
Może i przestrzeliłem, jeśli chodzi o porównanie z brzmieniem "Kaputt", nie wiem. To jest w ogóle niezła zagadka, jeśli się spojrzy na listy indywidualne i na ludzi od "Tęczowego mostu" to naprawdę jesteśmy z bardzo różnych bajek. Więc co nas połączyło? Nie chcę już chyba tego dłużej rozkminiać. Com napisał, napisałem. Dodam jeszcze tylko, że zawsze będzie mnie cieszył zwycięzca mniej oczywisty, bo rolą serwisu muzycznego jest kreowanie zjawisk. W sytuacji dużej różnorodności gustów przekonanie współredaktorów do jakiejś mniej oczywistej propozycji jest naprawdę sporym wyzwaniem. W tym roku bezskutecznie lansowałem np. Daniela Wilsona. Tak więc myślę, że zawsze będzie mnie cieszyło, gdy komuś w redakcji (jak w zeszłym roku Jędrzejowi Szymanowskiemu) uda się "zarazić innych" czymś nieoklepanym, dziwnym, zaskakującym (z dziennikarskiego punktu widzenia), nawet jeśli to będzie jakaś produkcja dla mnie po prostu przeciętna.
[21 stycznia 2015]
Nie chcę wnikać w sprawy dotyczące kryteriów oceniania, bo są to spory stare jak świat i na pewno nie powiem tu nic odkrywczego. Jedynie chciałbym zaznaczyć, że na pewno nie miałem na myśli faworyzowania rzeczy, które wydają się oryginalne, a jeżeli już, to raczej tych, które chce się bronić holistycznie, które mają w sobie coś uniwersalnego.
Być może klucz do polubienia zwycięzcy tkwi w "lekkiej, wysmakowanej, zdystansowanej melancholii" - tak bym podsumował Twoje dotychczasowe określenia, ale serdecznie proszę, nie mieszaj w to "Kaputt"; i "emocjach które utwór wywołuje", ale w tym wypadku moja empatia poznawcza odmawia ze mną współpracy.
[20 stycznia 2015]
[20 stycznia 2015]
[20 stycznia 2015]
Czasem mam wrażenie, że w pogoni za nowościami zapomina się o takich rzeczach jak kompozycja, aranż itd. szukając na siłę oryginalnych połączeń.
[19 stycznia 2015]
[19 stycznia 2015]
Piję w tej dyskusji do czegoś innego - nie podoba mi się takie spłaszczanie nowej muzyki. Choćby Ariela Pinka. No kurcze, co on ma wspólnego z of Montreal? Że niby nie wprowadzał nic nowego do Zappy etc - a czy "House Arrest" czy inne jego wczesne płyty można porównać do czegoś innego? Oczywiście, Pink jest ironistą, szczególnie na "pom pom" zapożycza od wielu artystów, ale to parodia i to co ostatecznie powstaje jest bardzo autorskim wytworem jego poronionej wyobraźni.
Idąc dalej - "wszystko jest post-czymś, retro-czymś, neo-czymś" - chciałabym przestrzec przed takim myśleniem, bo to brzmi niebezpiecznie jak https://www.facebook.com/3szostki/posts/323767557815264 Jasne, retromania istnieje, bo żyjemy w czasami kiedy jesteśmy bardziej niż kiedykolwiek przytłoczeni tym, co się wydarzyło w przeszłości, ciągle porównujemy z nią to co się dzieje teraz. Ale to nie znaczy, że nie może się zdarzyć coś w muzyce, co wcześniej nie miało miejsca. Nowy album Clipping to nie najlepszy przykład.
No i jeszcze "muzyczny patriotyzm". Wiele napisano o boomie polskiej muzyki niezależnej, który miał miejsce w 2013 i wyleczył nas z poczucia, że jak mamy polski odpowiednik czegoś to jest już dobrze. W tym roku też były płyty, które całe szczęście brzmiały tak jakoś tak po swojemu - Zemler, Innercity Ensemble, The Kurws, Ever Moving i dużo innych. Myślę, że wciąż ta zmiana nie dokonała się w indie popie, bo gdy słucham Gaby Kulki, Rojka, Króla, Julii Marcell itd to jakoś brzmi to mi to nowatorsko, te rozwiązania miały już miejsce. W tym kontekście jestem w stanie zrozumieć zwycięstwo Vox, ale to nie jest optymistyczna tendencja imho.
[19 stycznia 2015]
Z jednej strony dążymy do oceniania poprzez kryterium oryginalności, z drugiej widzimy, że dziś właściwie wszystko jest post-czymś, retro-czymś, neo-czymś. Ponieważ moim ulubionym tekstem Twojego autorstwa jest na Screenagers recenzja płyty „Kaputt”, to aż się prosi, by w kontekście tego cudnego albumu (może i mojego ulubionego w tej dekadzie), powiedzieć, że „Tęczowy most” imponuje mi takim destroyerowym brzmieniem, pełnym melancholii, a zarazem ciekawą, choć odmienną niż na „Kaputt” aranżacją dęciaków. Czysto muzycznie to są zbliżone klimaty. Choć Bejara cenię wyżej, to powiedziałbym, że w tych dwóch przypadkach zdecydowanie mamy do czynienia z ciekawym odświeżeniem dawnej formuły. Odpowiadając na Twoje pytanie: nie szukam też polskich odpowiedników, spodobała mi się ta piosenka, co było dla mnie dziwne, zaskakujące i jakoś swoim tekstem tłumaczę ten zachwyt, staram się go zrozumieć, odwołując się do struktury utworu, jak i do emocji, które przecież odgrywają swoją rolę.
Wiele razy miałem tak, że czyjaś entuzjastyczna, dobrze napisana recenzja nie przekładała się na mój odbiór muzyki. Podoba mi się fala powrotów do polskiego popu, ale np. pozostałem obojętny na argumenty Kuby Ambrożewskiego i innych wielbicieli Papa Dance. Mnie nadal nie zachwyca i już. Nie żałuję jednak, że poznałem czyjąś odmienną argumentację i wrażliwość. Pewnie wysokie miejsce „Tęczowego mostu” na mojej liście singli, wynika z tego, że z dystansem podchodzę do słowa singiel – to być może nie jest najważniejszy utwór tego roku, ale PIOSENKA, która najbardziej mnie zaskoczyła, może i najczęściej jej słuchałem, do tego w świetny sposób łączy dla mnie absolutną, czysto popową przystępność z jakimś podskórnym, trudnym do opisania niepokojem.
Też pozdrawiam!
[19 stycznia 2015]
Sytuacja przypomina mi tą z czasów "Piosenek po polsku", kiedy podjarka dotyczyła raczej idei, niż faktycznej realizacji. Tam jak dobrze pamiętam miało być "polskie Steely Dan", teraz czas na "polskie Roxy Music". To całkiem zabawne, że w jednym miejscu uzasadniasz doniosłość zjawiska odniesieniem do zagranicznych wykonawców ("było polskie Bee Gees, jest polskie Roxy Music"), a w drugim o "renesansie patriotyzmu". Nie mam nic przeciwko jednemu ani drugiemu (w wydaniu pozytywnym oczywiście). Nie uważasz jednak, że szukanie polskich odpowiedników zagranicznych pierwowzorów z trzydziestoletnim opóźnieniem, to podejście trochę imitacyjne?
Nie rozumiem też, dlaczego kolejne echa tej ciągnącej się retromanii miałyby być traktowane "zdecydowanie na plus", o ile muzycznie nie biją poprzedników na głowę, ani w szczególnie twórczy sposób nie odświeżają znanych formuł. Doskonale rozumiem, że pewne sprawy są "uwarunkowane społecznie" i duża część z Was darzy dużym uczuciem pewne zjawiska muzyki rozrywkowej (i tej polskiej i tej zagranicznej), ale w tym konkretnym wypadku, chyba zabrakło wyczucia w przyznawaniu "handicapu".
Najfajniejsze w przypadku piosenek (takich z tekstem, melodią, a czasem i refrenem) jest to, że tworzą one wraz z marzeniami, strachami, uczuciami słuchaczy taką gęstą, niewidzialną sieć powiązań. Nie wiem jak Wy, ale ja kiedy słucham i próbuję najpierw "dać się porwać", a później "zrozumieć fenomen", słyszę wyłącznie hasztagi i żadnej treści.
pozdrawiam!
[18 stycznia 2015]
@robinhood, "Simian Mobile Disco" rzeczywiście podobne rytmicznie, ale takich skojarzeń może być znacznie więcej. We wstępnej rozmowie z Legendarnymi Melodiami dowiedziałem się, że inspiracją, punktem wyjścia do "Tęczowego mostu" był numer Niemena! Nie wpadłbym na to.
@pompon, @all in, nie jesteście sami ze swoimi uczuciami. Od kiedy uczestniczę w wybieraniu piosenek czy płyt roku na Screenagers (2006 rok, choć miałem kilka lat przerwy), żaden zwycięzca nie wywołał tylu krytycznych, bardzo mocnych opinii w redakcji. Myślę, że to podsumowanie pokazuje, że są pewne postaci czy wydawnictwa, co do znaczenia których niemal wszyscy się zgadzamy, a z drugiej strony, na niektóre zjawiska reagujemy całkowicie odmiennie. Żadna to zresztą nowość. Pamiętam, jakie emocje budziło pojawianie się w na listach Screenagers mainstreamowego popu czy hip-hopu. Dziś niby łatwo byłoby mówić, kto wtedy miał rację, a kto nie miał, ale z drugiej strony dyskusja o muzycznej popkulturze, z racji tego, jak młode jest w ogóle to zjawisko (z perspektywy szerszej perspektywy czasowej), to w sumie wciąż „płynny teren”, gdzie nic nie jest do końca pewne, bo nic nie odleżało nawet 100 lat. W zwycięstwie Voxu najbardziej podoba mi się taki morał, że właściwie nikt (żaden artysta, producent), ani nic (żadna strona, środowisko, grupa) nie ma patentu do genialną piosenkę, ona się może nagle pojawić tam, gdzie się nie śniło waszym recenzentom. Gdyby ktoś mi rok temu mówił, że napiszę entuzjastyczną recenzję Voxu i że ten Vox wygra na Screenagers, to raczej bym nie uwierzył.
[17 stycznia 2015]
[16 stycznia 2015]
[16 stycznia 2015]
nie piszę, żeby wylać swój jad, tylko żeby dać głos sprzeciwu w dyskusji.
[16 stycznia 2015]
[16 stycznia 2015]