Off Festival 2012

Sobota, 4 sierpnia

Kobiety

Było bardzo gorąco, całkiem sympatycznie i trochę... nudno. Naprawdę fajnie, że bogaty koloryt ich muzyki nie blednie na koncertach i że Kobiety rykoświstąkają równie miło na live’ach. Ale od czasu do czasu brakowało mi werwy w tym graniu. Wiecie, czekałem na indie-popową petardę, a dostałem kilka randek w kinie Delfin z kobietami, których nawet nie zmacałem. No i nie zagrali „Łajki”, mojego osobistego highlightu z „Mutantów”. (Paweł Szygendowski)

Ocena: 6/10 w skali Screenagers

Pissed Jeans

Ten koncert niewątpliwie był świetny, jeśli stało się pod sceną i urządzało mięsisty stage diving (o, przepraszam, security mosh). Niestety z wysokości wejścia do napchanego gorącymi i parującymi ciałami namiotu eksperymentalnego mięsistość polegała już tylko na przepychaniu się z owym w celu usłyszenia czegoś więcej niż, hmm, typowy amerykański hardcore punk. Pissed Jeans na „King Of Jeans” to w gruncie rzeczy fajna kapela. Wszystkie paradygmaty Sub Popu spełnione, nawet klasycznie dziwaczne poczucie humoru noise-rockowców się pojawia. Koncert jednak był pozbawiony wszystkich ciekawych patentów tej załogi, zlewając się w jedną łupaninę. Pomimo tego, że noise rock zobowiązuje do głośności i jazgotu – hałasować tak, żeby się ktoś obsikał, nie jest łatwo. (Marcin Zalewski)

Ocena: Św. Steve Albini, patronie noise rocka i dźwiękowców, wzywamy cię

Baroness

Baroness to bardzo dobra grupa. Przed koncertem zastanawiałem się, czy metalowcy z Georgii są w stanie tak odegrać te wielowątkowe i ciekawie ewoluujące kompozycje (które, nie ukrywajmy, pod względem poziomu trudności są bardzo wymagające), żeby pozostawić w miarę satysfakcjonujący efekt. Są. Ja na katharsis po koncercie Baroness nie liczyłem, natomiast dane mi było doświadczyć godziny naprawdę interesującej i przykuwającej uwagę muzyki. Zespół technicznie gniecie, wokalista trafia dźwięki w punkt, harmonie wokalne wychodzą im naprawdę świetnie, a zgrani są wręcz imponująco. Kto nie zna „Czerwonego” i „Niebieskiego”, temu serdecznie polecam, a mnie osobiście występ wystarczająco zachęcił, żeby zapoznać się z najnowszym wydawnictwem sludgemetalowego kwartetu. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Kupon zniżkowy o wysokości 100 zł na produkty w salonach Bang & Olufsen

The Wedding Present

Dla tłumów (choć odniosłem wrażenie, że nieco mniejszych, niż przed rokiem), jakie waliły do Doliny Trzech Stawów w sobotni wieczór, z całą pewnością to nie występ formacji Davida Gedge’a był największą atrakcją drugiego pełnoprawnego dnia festiwalu. W starciu w kategorii muzycznych emerytów dużo większe emocje wzbudzały wśród katowickiej publiki inne koncerty, ot choćby Iggy’ego Popa. Wedding Present to – w porównaniu z największymi nazwiskami tegorocznej edycji festu – marka niszowa. Nawet przypadkowo spotkany w pociągu do Katowic Anglik, od kilkunastu lat mieszkający w Polsce, zapytany o kapelę z Leeds i jej opus magnum „Seamonsters”, miał ledwie świadomość jej istnienia. Dobre i to, o House Of Love nigdy nie słyszał. Wszystko to nie znaczy bynajmniej, że drugorzędny na papierze występ Wedding Present okazał się równie nieistotny w rzeczywistości. Gdzieś w cieniu oczekiwania na najważniejsze sobotnie festiwalowe wydarzenia, przy umiarkowanie licznej, ale wiernej publiczności, Gedge i spółka zagrali fantastyczny, pozbawiony słabych punktów koncert.

Chociaż lider Wedding Present zarzekał się w przedfestiwalowych rozmowach, że na koncertach – zgodnie z ideą przyświecającą trasie – grają wyłącznie „Seamonsters”, bez dodatków, już otwarcie katowickiego gigu przyniosło złamanie tej niepisanej zasady. „My Favourite Dress” i „Back a Bit... Stop” okazały się dynamiczną rozgrzewką przed właściwym występem, o którego klasie dało znać już brzmienie pierwszych dźwięków otwierającego klasyczne dzieło Brytyjczyków „Dalliance”. Jeżeli, jak mówią niektórzy, poziom nagłośnienia na OFFie zasługiwał w tym roku na potępienie (czego osobiście jakoś nie doświadczyłem), to z całą pewnością nie można tego zarzucić występowi Wedding Present. Głębia bębnów, czystość linii gitar i basów, wreszcie wokal Gedge’a, który sam w sobie jest przecież ostenatycjnie mamrotliwy i często niemal niezrozumiały, brzmiały rewelacyjnie. Z rewelacyjnie wyprodukowanych przez Albiniego piosenek, silnie obarczonych przecież piętnem tej produkcji, stanowiącej o dużej części wartości „Seamonsters”, na żywo udało się wyciągnąć zupełnie nową jakość. „Lovenest” utonęło w gęstwinie przesterów, „Suck” dało Gedge’owi okazję do zdarcia gardła, choć i tak najcieplej przywitane zostały chyba poprzedzone długim intrem perkusji „Carolyn” i klasyczny singiel „Corduroy”.

Arsenał Wedding Present nie wyczerpał się bynajmniej na ich najznakomitszym albumie. Klasyczne „Drive” i „Kennedy” odegrane przez Gedge’a z zerwaną struną w gitarze zamknęły ten bardzo niedoceniony koncert doskonałą klamrą. W 2012 roku grupa z Leeds wydała dziewiąty studyjny album – zamiast go promować, grają dzieło sprzed ponad dwudziestu lat, które mało kogo dziś już obchodzi. Wielka im za to chwała, a David Gedge zasłużył na każdą z kilku młodych panien, które wsiadły z nim w kwadrans po koncercie do auta. (Bartosz Iwański)

Thurston Moore

O mamo... Największa porażka tegorocznego OFFa. Występ Moore’a sprowokował mnie do pewnej refleksji. Otóż zauważyłem, że indie-dziady starzeją się dużo gorzej niż np. tacy Rolling Stonesi, Sir Paul, Paul Simon etc. Podczas gdy ta druga grupa muzyków, opowiadając w kółko te same historie z młodości, jest w stanie zdobyć Twoje zainteresowanie, indie-dziady przy konfrontacji z Tobą twarzą w twarz, na koncercie okazują się być hiperuciążliwymi nudziarzami. Nuda, pazur na siłę, nuda, stylizowany brud, nuda, nuda, kurwa nuda – ten brutalny opis koncertu Moore’a pasuje również do każdej kompozycji, którą zagrał na tegorocznym OFFie. Całe szczęście, że Rojkowi nie pozostało wiele opcji do wyboru i zasoby indie-dziadów, których można przywlec na swoich indie-wózkach i indie-balkonach do Katowic niebawem się wyczerpią. Już nie mogę się doczekać. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Geriavit Pharmaton on the rocks

Iggy And The Stooges

Postawa publiczności tego koncertu mogłaby wydawać się zaskakująca, ale w gruncie rzeczy da się ją łatwo wytłumaczyć. Już cała idea festiwali muzycznych polega na turystycznym zbieraniu doświadczeń, kolekcjonowaniu nazw, klisz i resztek konfetti. Wybranie się w roku 2012 na koncert Iggy’ego Popa ciężko uzasadnić potrzebami estetycznymi, bo ci starsi panowie, zwłaszcza podczas gwałcenia wzmacniacza basem, nie są zbyt piękni. Pozostaje tylko nieszczęsna chęć „bycia na Iggym” póki ten jeszcze żyje, albo jeszcze gorsza ciekawość czy może rzeczony złoży się na scenie podczas występu. Nic takiego się nie stało, a przybyli tłumnie na scenę mBanku otrzymali to, czego każdy oczekiwał. Wystudiowane szoł, zapraszanie ludzi na scenę, żeby mogli sobie dotknąć tego dziwnego pulowera, który nosi Iggy. Plucie na kamerę i obrażanie publiki przetykane słodkim machaniem do gawiedzi. Oczywiście zagrali największe hity, choć słychać, że saksofonista nie ma zbyt wiele wspólnego z szaleństwem „Fun House”, a zastępca Roya Ashetona za mało słucha Hendrixa. Można się dalej przyczepiać do warstwy muzycznej, że „I Wanna Be Your Dog” zostało zagrane za szybko, ale to nie o to przecież chodziło. Polska zobaczyła bóstwo punk rocka, łaska prawdziwie rock and rolla spłynęła na tę ziemię, zdjęcia zostały zrobione. A piosenki i tak każdy zna, tralala, pasażer autobusu wycieczkowego. (Marcin Zalewski)

Ocena: Opowiem o tym wnukom

Shangaan Electro

Jeśli wierzyć źródłom – w tym oficjalnemu festiwalowemu przewodnikowi – pochodzący z południowoamerykańskiej prowincji Limpopo Dog Nozinja dopiero całkiem niedawno przekwalifikował się w profesjonalnego muzyka z eksperta od telefonów komórkowych. I rzeczywiście, patrząc na katowicki występ pięcioosobowego kolektywu Shangaan Electro trudno nie odnieść wrażenia, że w całym przedstawieniu bardziej niż o muzykę, chodziło raczej o ekstatyczne, quasi-plemienne show. Rezultatem jest koncert skrojony dokładnie tak, jak stroje towarzyszących Nozinji na scenie tancerzy i wokalistek – z materiału niby czysto etnicznego, ale jakimś sposobem bliskiego spragnionemu kontaktu z wytworami odległych kultur festiwalowemu słuchaczowi. Zdaje się, że Shangaan Electro miało w założeniu wypełnić lukę po ubiegłorocznym występie Omara Souleymana i zaspokoić głód egzotycznych wrażeń, ale z kilku powodów reprezentanci RPA wypadli od arabskiego wąsacza o niebo lepiej. Nie tylko dlatego, że żeńsko-męskie chóralne dialogi prowadzone przy wściekle rozpędzonej do tempa 187 uderzeń na minutę tanecznej muzyce opartej na brzmieniu marimby brzmi ciekawiej niż samplowanie muezzinów wzywających do modłów. Powodem nie jest nawet podejście do sposobu wykonania muzyki na żywo, bo i Souleyman i Nozinja nieszczególnie lubią się na scenie przemęczać – Dog ograniczał się w Katowicach do wciskania przycisku play/stop. Przyczyna naprawdę wysokiej oceny afrykańskiego kolektywu jest prozaiczna: uśmiech nieschodzący z twarzy nieprzerwanie pląsających przez blisko godzinę, wylewających z siebie ostatnie poty towarzyszy i towarzyszek wzbudzającego sympatię wyglądem dobrego cwaniaczka Doga. Nie dziwi więc ekstaza tłumnie zgromadzonej w namiocie sceny eksperymentalnej publiki, której śmiałe próby nadążenia za rytmem wprawiały w drżenie i falowanie drewnianą konstrukcję podłogi. (Bartosz Iwański)

Dyrektor artystyczny OFF Festivalu kontynuuje ścieżkę przetartą zeszłorocznym koncertem Omara Souleymana i zaprasza artystów egzotycznych i z perspektywy Europejczyka nieco kampowych. Wracając jeszcze do Souleymana – warto wziąć pod uwagę, że dla mieszkańców Syrii i arabskiej części Turcji stanowi on regionalny odpowiednik Krzysztofa Krawczyka i odbiór jego muzyki jest skrajnie inny niż, dajmy na to, w Polsce. W tym miejscu warto byłoby zorientować się, jak wygląda sytuacja z Shangaan Electro w RPA i czy przypadkiem nie jest to produkt z góry zorientowany na postkolonialne słabości. A jeśli to trzeba przyznać, że udało się wyśmienicie, bo urok opętańczych rytmów, pseudoetnicznych melodii i tancerzy w strojach-koszmarach etnologa był obezwładniający. Cały namiot szalał przy wariacjach na temat przyspieszonej miramby i wybornych eskapadach wokalnych śpiewaczki, a tylko Richard Mthethwa tak naprawdę znał proporcje, ile w tym farsy, ile pstryczka w nos Zachodu, a ile autentycznej muzyki. (Marcin Zalewski)

Ocena: Z globalizacją jestem na ty

MF Doom

Wylewanie żali na niedosyt odczuwany po klasycznych rapowych koncertach na OFF Festivalu wydaje się już tradycją. Tu i ówdzie przeczytać można, jak bardzo rozczarowujący był katowicki gig Dooma, a przecież sporo głosów krytycznych dało się słyszeć przecież także po występie Raekwona w 2010 roku. Jednocześnie, trudno zrozumieć mi wymagania tych, którzy najpierw długimi tygodniami nastawiają się na wyidealizowane spotkanie z rapową legendą, by później, już po bolesnym zderzeniu z rzeczywistością, lamentować nad klimatem występu, nagłośnieniem (które, swoją drogą, wcale nie było na widzianych przeze mnie koncertach złe), brakiem publiczności czy w końcu poziomem zaangażowania raperów. OFF nie jest festiwalem szczególnie przychylnym hip-hopowi, wiadomo od lat. Zarazem jednak, rzadkie występy rap klasyków w Dolinie Trzech Stawów zawsze kończą się solidnym widowiskiem. Nie inaczej było w wypadku Dooma, który bez szczególnego zadęcia po prostu zrobił na scenie leśnej swoje. Jasne, szkoda trochę, że zamaskowany grubas w bawełnianym dresie był na niej osamotniony, a bity „po prostu leciały“. Z drugiej strony, widziałem na żywo wielkiego rapera, który owinięty klasyczną balkonówką tyskich browarów książęcych, wypluwał z siebie szorstkim, przejaranym głosem historie o trawce, łotrzykach i kubełkach z KFC. I właśnie dlatego ten trochę już zdziadziały superbohater na emeryturze wciąż jest dla mnie herosem. (Bartosz Iwański)

Screenagers.pl (17 sierpnia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[20 sierpnia 2012]
Spectrum wypadlo bardzo dobrze, potwierdzam. Moze bylo to Spacemen 3 dla ubogich, ale zwazywszy, ze S3 chyba wyslaloby namiot eksperymentalny w kosmos..
Gość: Nicolson
[17 sierpnia 2012]
Jeżeli chodzi o wysęp Pissed Jeans to myślę, że fatalnie wybrano miejsce. Szkoda, że nie zagrali na Leśnej.
Z sobotnich koncertów mnie najbardziej podobał się występ Spectrum, nawiązujący mocno do Spacemen 3.
Gość: zwolniak
[17 sierpnia 2012]
http://www.t-mobile-music.pl/opinie/wywiady/wywiad-jestesmy-zespolem-johna-peela,9128.html

Gedge: "Seamonsters to jakieś 40 minut muzyki, reszta występu należy do nowego materiału i piosenek z pozostałych etapów naszej działalności."

Tak więc niespodzianki jednak nie było.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także