Off Festival 2010

Dzień 3: niedziela 8 sierpnia

Ed Wood

15:00 i główna scena. Dotychczas widywałem toruńsko-bydgoski projekt muzyków Tin Pan Alley czy George Dorn Screams w nieco innych warunkach, więc pokusa sprawdzenia, czy chłopaki w Katowicach również będą rzucać perkusją i grać solówki leżąc pod sceną wyrwała mnie z typowych popołudniowych czynności festiwalowych. Kto olewa koncerty odbywające się przed 19:00, niech teraz połamie wszystkie swoje płyty Jesus Lizard. Duet, wreszcie sensownie nagłośniony, ujmując to adekwatnie do stylistyki, rozpierdolił. Kuba śpiewa, gramy kawałek na Lightning Bolta, teraz chwilę Polvo, sprzężonko i luta. Z bardziej współczesnych kapel skoki napięcia mogą kojarzyć się z Health pozbawionego etykiety boysbandu – kawałki są posiekane jak taśma filmowa produkcji reżysera – imiennika zespołu. Jak powszechnie wiadomo w noise-rocku duety sprawdzają się najlepiej, teksty powinny być prześmiewcze, żartobliwe bądź obrazoburcze, a konferansjerka niezrozumiała i hermetyczna. Wszystko było na miejscu. Żeby nie sugerować lokalnego kumoterstwa: partie wokalne w moim odczuciu są zbyt ładnie zaśpiewane, ale zespół od początku grania zrobił takie postępy, że nie śmiem narzekać. Jedna z niewielu prawdziwie noise’owych polskich kapel, zjadająca razem z przesterami wszystkie Kumki Olik czy inne Karoliny & Jędrzeje. Pierwsze miejsce wśród bogatej reprezentacji grup wokalno-instrumentalnych województwa kujawsko-pomorskiego. (Marcin Zalewski)

Off Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 8 sierpnia 1

The Tallest Man On Earth

Zwierzęcy magnetyzm filigranowego Szweda, hipnotyzującego nerwowymi podrygiwaniami – jakby w poszukiwaniu kolejnych nut upuszczonych na deski sceny eksperymentalnej – to główne wspomnienie tego koncertu. Kolejne to po dylanowsku zardzewiały timbr muzyka – przejmujące wykonanie „Pistol Dreams” i „Love Is All”, ironiczna interpretacja „Where Do My Bluebird Fly” – i niezwykła wprawa w wskrzeszaniu przy pomocy wysłużonych gitar (i podstarzałego piecyka) plastycznych pejzaży – serdeczna pocztówka ze słonecznej Hiszpanii w „King Of Spain”, niepokojące wspomnienie drogi donikąd w „You’re Going Back”. No i ładunek emocjonalny występu – niektórzy mówią o katharsis, ja zatrzymam się na mniej pretensjonalnym pułapie nieco narkotycznego zamroczenia. Czas płynął wolniej, ale nieubłaganie. Po czterdziestu minutach, wyraźnie spocony – to pewnie tłok i upał, ale wolę myśleć, że fanowskie przejęcie koncertem – opuszczałem niewielki namiot na tyłach głównej sceny przekonany o wielkości Najwyższego. Za chwilę zwątpienia na wysokości „Wild Hunt” niniejszym przepraszam. (Maciej Lisiecki)

Bear In Heaven

Niestety koncert wysłuchany z perspektywy huśtawek nieopodal sceny trójkowej – ścisk był przeokrutny, a temperatura w namiocie wprowadzała ludzi w sen zimowy. Było lepiej niż na płycie, ale chyba śląskie używki nie podołały Amerykanom, gdyż psychodeliczny potencjał zespołu rozjechał się gdzie pomiędzy odsuniętą na zaplecze elektroniką, a kieco kulejącymi partiami wokalnymi. Wyczułem za to dubowy potencjał piosenek, ale może to wina przesadnego rozhuśtania na bujaczkach. Od pana Henryka nie udało mi się zdobyć informacji na temat koncertu Bear In Heaven, ale sądzę, że przydługie solówki mogły niezdrowo skojarzyć mu się z progrockiem. (Marcin Zalewski)

Casiokids

Nie wszystko da się poznać przed festiwalem, tym milej trafia się na takie zaskoczenia, jak Casiokids. Pochodzący z Bergen Norwegowie zaprezentowali się jako skład z jasnej strony mocy – ze sceny leśnej tchnęło optymizmem, tańcem i dobrą zabawą. Casiokids to nowi indie-popowcy: a to zabrzmią jak Vampire Weekend, a to pociągną nieco mocniej w stylu MGMT, chwilami wkraczając niebezpiecznie na terytoria „dobrego elektro” (ale tylko chwilami). Sądząc po reakcjach, podobało się nie tylko mi, co tylko potwierdza niedosyt pozytywnej, radosnej energii w offowym line-upie. (Kuba Ambrożewski)

Off Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 8 sierpnia 2

Dum Dum Girls

Wymalowane i wystrojone na gotycko laski grają „Psychocandy” The Jesus & Mary Chain. Nawet układ na początku koncertu był ten sam: wolny (na bicie z „Be My Baby”), szybki i znów szybki. I tak dalej. Trzy-cztery kawałki i słyszeliście wszystko, co są w stanie zagrać. Można lecieć na inne sceny. (Kuba Ambrożewski)

Shearwater

„Niesamowicie okropna muzyka”, zdążył powiedzieć Kuba Radkowski przemierzający odwrotną drogę (ze sceny głównej do namiotu Trójki) o koncercie Shearwater. Pozostaje mi tylko potwierdzić. Goście z Teksasu byli tegorocznymi reprezentantami „the big music” na festiwalu i stanęli na wysokości zadania, wyznaczając górną granicę patosu Offu A.D. 2010. Oczywiście kwestia gustu, jak wszystko, ale... choćby wokal tego gościa. Naprawdę jesteście w stanie tego słuchać? (Kuba Ambrożewski)

No Age

Koncert No Age miałem okazję zobaczyć na Primaverze, więc podszedłem do tego radosnego duetu z większą rezerwą. I co się okazało? Że ci, poniekąd bardzo sympatyczni chłopcy to takie gorzej ubrane Ramones. Jedyna różnica jest taka, że dzięki dostępowi do internetu można podłapać, że trochę ambientów między kawałkami jest fajne, a jak przygarniemy do składu klawiszowca, to może będziemy mieli pomiędzy kawałkami chwilę czasu, żeby napić się wody. Fajnie, że ludzie się bawili, kapela też była zadowolona, ale ja zawsze wolałem The Clash od Ramones. PS. Gratulacje dla przygotowującego książeczkę festiwalową, który pośrednio skwitował, że noise pop to taki punk dla bogatych dzieciaków. (Marcin Zalewski)

Damon And Naomi

Czyli Damon Krukowski i Naomi Yang, sekcja rytmiczna indie-legend Galaxie 500, w chwili obecnej nie mająca nic wspólnego z sekcją rytmiczną. Krukowski gra na gitarze akustycznej, Yang natomiast na klawiszu. Efekt jest skromny i kameralny, piosenki urokliwe i proste – niestety na tyle proste, żeby po trzech-czterech kompozycjach wiedzieć wszystko o kolejnej. Trochę Lipnicka i Porter się wkradali, aczkolwiek było miło. (Kuba Ambrożewski)

Off Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 8 sierpnia 3

The Very Best

Kiedy przeczytałem o tym składzie w rozpisce artystów przekonałem się, że nasz ulubiony dyrektor artystyczny codziennie siedzi przed kompem i skanuje blogowe trendy. Jeśli uważnie przyjrzeć się modom na wyszukiwanie rarytasów z lat 60. i 70., nietrudno zauważyć, że bardzo dużą popularnością cieszą się wszelkiej maści afrobeaty, regionalne orkiestry z Afryki podrównikowej czy Karaibów, składanki orientalnej czarnej muzyki z pogranicza etno, jazzu i funku. Podekscytowany wizją imprezy pomiędzy bananowcami w namiocie Offensywy wpadłem na The Very Best. I wypadłem. Niby tanecznie, niby fajnie, ale tutaj powrócę do problemu poruszonego przy A Hawk & A Hacksaw. Kiedy Amerykanie przesadzili z wczuwą w klimat Bałkanów i utknęli w tej muzyce, The Very Best chce grać wszystko na raz. Wiadomo, ze fusion to świetny wynalazek, bez tego muzyka skończyłaby się na „Kill ’Em All”, ale to międzynarodowe trio nieco przesadziło. Mam opory przed taką radośnie taneczną muzyką i momentami piosenki kojarzyły mi się z charakterem utworów, które są hymnami różnych mistrzostw świata, olimpiad itd. Ładnie, pięknie, multikulti, ale jeśli gra się muzykę, przynajmniej w jakimś stopniu, etniczną, warto jest mieć jakiś punkt zaczepienia. Być może ja nie jestem w stanie ogarnąć takiego radosnego misz-maszu, ale ten koncert mnie zmęczył. Akurat liczyłem na bardziej klasyczny skład z żywymi instrumentami, trochę inny rodzaj żywotności. Pan Heniek sobie chwalił, ale moim zdaniem bardzo najlepiej nie było. (Marcin Zalewski)

Kryzys

Próbowałem swego czasu wylicytować winyla Kryzysu i odpadłem przy 100 złotych. Licytacja skończyła się na 900. W polskiej muzyce niewiele jest legend tego kalibru. Wiadomo, że nekromancja nigdy nie robi dobrze zespołom, zwłaszcza tak mocno osadzonym w czasach swojego powstania, ale dziadek Brylewski ma ciągle wyjątkowo dużo energii, więc po trzydziestu trzech latach znowu mamy Kryzys. Wiele osób z którymi rozmawiałem w ogóle nie odróżniało Kryzysu od Brygady Kryzys, co świadczy o pewnym zapomnieniu tego jednego z najpierwszych polskich zespołów punkowych (albo o zwykłej ignorancji). Starsi panowie wspomagając się dwoma młodymi dziewuszkami polecieli po całym materiale skamieliny, dokładając kawałki Świata Czarownic czy Tiltu. Starsi panowie również chyba nie zauważyli, że klientela festiwalu jest nieco inna niż na przykład na Ostróda Reggae Festiwal, ale trzymając się wieloletniego doświadczenia w branży olali konwenanse i mówili o Tybecie, wolności i marihuanie. Przeciętne przyjęcie granej przez warszawiaków mieszanki punka, new wave i reggae podpowiada, że pokolenie odchowane na internecie i mające za nic muzyczne podwaliny sceny punkowej, a następnie alternatywnej po prostu nie łapie przekazu. Co prawda dyskusyjne mogło wydawać się nagłośnienie – beznadziejnej jakości rip z francuskiego winyla ma wiele uroku, ale nie oszukujmy się: ta lekcja historii się nie udała. Można zadać sobie również pytanie: jak współcześni odbiorcy sceny alternatywnej odbierają zaangażowany politycznie i społecznie przekaz? To dwadzieścia lat młodszy Lenny Valentino okazał się reaktywowaną legendą, więc bąbelki i tramwaje wygrały z Babilonem i małymi psami. (Marcin Zalewski)

Off Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 8 sierpnia 4

The Flaming Lips

Już kilkadziesiąt minut przed wyjściem Flaming Lips na scenę było jasne, że podczas gdy inne zespoły na tym festiwalu grają koncerty, oni zamierzają zrobić show. Zresztą, co ja mówię – scenariusz tego koncertu był znakomicie znany od dawna. Zespół gra identyczne setlisty od wielu miesięcy, używa też dokładnie tych samych zabawek – co wytrwalsi mogli więc obejrzeć sobie występ na YouTube jeszcze przed przyjazdem na festiwal. Bo przecież wiedzieliśmy, że Coyne wyskoczy na nas w przezroczystej kuli, że kolorowe balony będą fruwały nam nad głowami, że konfetti, że telebimy, że ludziki-roboty, że istny cyrk na kółkach. „Wiem, że wiecie, ale i tak będziecie płakać, kiedy zechcę”, pomyślał Wayne Coyne i to właśnie zrobił. Flaming Lips wykonują znakomicie zaaranżowane przedstawienie, wystawiają objazdowy, art-rockowy spektakl, w którym muzyka gra relatywnie poślednią rolę – choć oczywiście jest zagrana bezbłędnie i brzmi doskonale. Dobór utworów wydaje się mieć drugorzędne znaczenie, gdy zrozumiemy, że w każdym kolejnym utworze Coyne próbuje opowiadać osobną historię, zmierzając ku ekstatycznemu, rozciąganemu w nieskończoność finałowi „Do You Realize??”, na którym naturalnie wzruszamy się, bo jak tu się nie wzruszać? Sceptycy już krytykują: że przegadane (faktycznie, w ponad godzinę zdążyli zagrać raptem dziesięć kawałków), że megalomańskie (ciągłe domaganie się oklasków), że przegięte (motyw ze znakiem pokoju), co wskazywałoby, że byliśmy na ceremonii zamknięcia letnich igrzysk olimpijskich. I trochę tak było, tylko co z tego, skoro takiej sztuki przez pięć lat Off Festivalu nikt nie odstawił. (Kuba Ambrożewski)

Shining

Dzień trzeci z saksofonem na scenie eksperymentalnej. Było tąpnięcie i rzeźba sprzed namiotu wpadła przez otwarty szyb górniczy prosto do piekła. Jeśli otwierające stawkę Zu ocierało się o ciężkie klimaty, to Shining był wprost zespołem metalowym, który zaczął kombinować z jazzem. Norwegowie okazali się jednak bardzo przewrotni i, wbrew nazwie najnowszego albumu „Blackjazz”, nie mają nic wspólnego z black metalem. Jak najbardziej techniczny death, ocierający się o klimaty Death czy nawet Meshuggah, plus oszalały od amfetaminy wokalista grający naprzemiennie na saksofonie, elektronicznym flecie i gitarze. Publiczność była bardziej niż skromna – większość uczestników festiwalu zbierała konfetti po Flaming Lips – ale za to wyjątkowo żywiołowa. Dało się zauważyć, że zespół ma niesamowitą frajdę z grania koncertu dla moshującej i wrzeszczącej publiki. Koncert był jedynym momentem Off 2010, gdzie było widać naprawdę solidną zabawę; inna sprawa, że średnia wieku pod sceną oscylowała w granicach 26-28 lat. Pomimo naprawdę wściekłej muzyki atmosfera była jak na koncercie klubowym, gdzie po gigu wszyscy wspólnie pójdą w miasto siać zło z arytmie. Kiedy chłopaki kończąc koncert piętnastominutowym, wypełnionym dzikimi improwizacjami kowerem King Crimson „21st Century Schizoid Man”, cała sala śpiewała razem z wokalistą tak, że sam Robert Fripp może wreszcie by się uśmiechnął. (Marcin Zalewski)

Darkstar

Nie duet, a jeden zawodnik, nie live act, a DJ set. Niestety, Darkstar był sporym zawodem. Zawiodło drastycznie ciche nagłośnienie, niezbyt dobre umiejętności DJ-a i miejscami nuda, która wkradała się do seta. Widać to było po bardzo niemrawych reakcjach publiki, która chyba spodziewała się wiksy na zakończenie festiwalu. Owszem, były momenty świetne (Kingdom! Ludacris!), ale już pod koniec występu widać było, jak 1/2 Darkstara się męczy. Miłe było rozstrzelenie stylistyczne – pomiędzy funky, hip-hopem i dubstepem – ale pomimo highlightów wychodziłem raczej nienasycony. Podsumowując wątek tzw. dubstepów w namiocie – strzał w dziesiątkę i mam nadzieję, że dobra wróżba na przyszłość. Gitary gitarami, ale bawić się trzeba. (Paweł Klimczak)

Redakcja Screenagers.pl (fot. Kasia Ciołek) (12 sierpnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: kaloszy nie noszę
[20 października 2010]
a gdzie FM Belfast!?
Mnie roznieśli..
Gość: radek
[1 września 2010]
bardzo sie ciesze ze zjebaliscie dum dum girls - tak chujowego i irytujacego koncertu żem dawno nie widzial!!
Gość: iro
[26 sierpnia 2010]
Shearwater da się słuchać,
wokal Meiburga - nieskazitelny,
ale racja - kwestia gustu
Gość: jacek
[23 sierpnia 2010]
Kuba, ziostań w akademiku i upierz skarpety zamias pisać tę dęte, przemądrzałkowe teksty, pa, jebany snob
Gość: moonwalker
[20 sierpnia 2010]
odnoszę wrażenie, ze to recenzja muzyki jaka prezentują na swoich płytach poszczególni wykonawcy, a nie recenzja samych koncertów. Patrz The Very Best, gdzie o samym koncercie pojawia sie jedno zdanie :D
pklimczak
[17 sierpnia 2010]
redakcja była na Niwei, ale relacja z tego 'wydarzenia' obraziłaby zbyt wiele osób
Gość: Brono Komoro
[17 sierpnia 2010]
wszystko piknie i zacnie, szkoda tylko że redakcja przegapiła koncert festiwalu - Niwea...
franken bitch
[17 sierpnia 2010]
ale Ty kurwa jesteś cienki gościu
niego
[16 sierpnia 2010]
A no i jeszcze pamiętajmy o zaczarowanym podzbiorze posthardkora!
niego
[16 sierpnia 2010]
Cóż tam też perkusje mają itd. Po co porównywać do jakiegoś Laddio Bolocco-jazz+Scrach Acid/Dazzling Killmen*1/3Athletic Automation + 33%Snowman, jak można czytelniej. Buziaczki:)
franken bitch
[16 sierpnia 2010]
@niego
co tydzień to nie puszczam
a poza tym kurwa powiedz mi, co to ma do rzeczy? Porównywanie Ed Wooda do LB to przejaw słabej orientacji.
i weź no kurwa nie odwracaj kota ogonem dziennikarzyno
Gość: sidec
[15 sierpnia 2010]
Szwecja czy Norwegia, metal czy jazz....wsio ryba, proszę się dokształcić psze pana. Liczę na jakiś opis jednej osoby , ktora z jajem i pasją opisze to co się działo w Katowicach.
Polecam do inspiracji
http://musicspot.pl/iammacio/638/Off_Festival_2010_[ex-post]_/
Gość: Nicolson
[15 sierpnia 2010]
Dzień trzeci:Znakomity koncert The Raveonettes. Świetny, energetyczny Pulled Apart By Horses. Żałuję, że nie widziałem Bipolar Bears.
Gość: zalewski
[15 sierpnia 2010]
Aj, bardzo przepraszam, mój błąd. Wiadomo, Norwegia, jazz, itd. Kiedyś słuchałem sporo tego szwedzkiego, blackowego i musiało utkwić mi w głowie. Niedługo powinno być poprawione. Dzięki za spostrzegawczość i kajam się.
Gość: yy
[15 sierpnia 2010]
to nie było szwedzkie shining. nawet w książeczce z offa było to napisane, a zalewski i tak nie potrafił się tego doszukać. trochę profesjonalizmu panie.
kuba a
[14 sierpnia 2010]
Zwłaszcza świetny koncert Niwei, no.
Gość: tm
[14 sierpnia 2010]
pomineliscie swietne koncerty tune-yards, kyst i niwei
Gość: qwe
[14 sierpnia 2010]
wydawało mi się, że redaktor zalewski po relacji z primavery nie zostanie już dopuszczony do relacjonowania niczegokolwiek, ale niestety...
niego
[13 sierpnia 2010]
@adam Że puszczasz i to i to co tydzień w audycji to już nie moja wina:(
Gość: adam b
[13 sierpnia 2010]
kurwa dajcie już spokój z tym Lightning Boltem odnośnie Ed Wooda
Gość: alejandra
[13 sierpnia 2010]
na tune-yards nie byli! :D
i nie chodzi mi że po offie jakiś hype wylęgł - jakbym miała jechać na offa to gł. min. dla niej. więc zdziwko że nie ma notki.
polska poznała w końcu merrill jea!
Gość: kidej
[13 sierpnia 2010]
A, jesli Karolina & Jedrzej to przytyk w strone Pauli & Karola, to nie mam pojecia, jaki sens ma stawianie ich obok (swietnego) Eda Wooda.
Gość: kidej
[13 sierpnia 2010]
Tune-Yards, ktos? Na wzmianke o Patyczaku nawet nie licze :)
Gość: błaszczyk nzlg
[13 sierpnia 2010]
A propos: za rok na głównej "Marillion gra Misplaced Childhood"!
Gość: błaszczyk nzlg
[13 sierpnia 2010]
Gdyby to było Marillion, już bym o tym wiedział.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także