Off Festival 2010

Dzień 1: piątek 6 sierpnia

Wielu „awizowanych w składzie” wykonawców, zaliczanych do alternatywnej ekstraklasy. Nowe, jeszcze ładniejsze i bardziej urokliwe miejsce. Dodatkowy, trzeci dzień w oficjalnym kalendarzu imprezy. Doprawdy, u progu Off Festivalu 2010 zapowiadał się on dla fanów muzyki niezależnej tak ekscytująco, że zmoczony tłum pod bramami w Dolinie Trzech Stawów nie mógł dziwić. Ten jednak był zasługą ulewy, która powitała przyjaciół, krewnych i znajomych dobrego niezalu w godzinie otwarcia piątej edycji Offa. Kolejną przykrą informacją okazała się długa kolejka chętnych do odbioru festiwalowej opaski. Szczęśliwie, ze wszystkimi formalnościami udało się wyrobić do godziny 15:00.

Off Festival 2010 - Dzień 1: piątek 6 sierpnia 1

Newest Zealand

O tej właśnie porze na scenie Trójki/Offensywy zainstalował się pięcioosobowy skład z Warszawy. Trochę głupio mi pisać z perspektywy KRYTYKA (podkreślam to słowo) o tym projekcie, ale ktoś w końcu musi. A zatem: ten krótki set był w istocie swoistym samplerem nadchodzącego albumu nowego, quasi-solowego projektu Borysa Dejnarowicza. Z oczywistych względów wyróżniały się znane wcześniej single: „Yours Sincerely” i „As Sure As Sunrise”, ale także głośne otwarcie występu (utwór mający nawiązywać do Davida Bowie’ego) i jego trzeci, bodajże, fragment, z rozbudowanym aranżem perkusji (doskonałe partie Remka Zawadzkiego). Biorąc pod uwagę pokoncertowe wypowiedzi muzyków, którzy wyraźnie twierdzili, że z każdą minutą coraz bardziej się rozkręcali, jesienna, klubowa trasa (zwłaszcza, gdy już lepiej poznamy niełatwe przecież piosenki) zapowiada się ekscytująco. (Kuba Ambrożewski)

Cieślak i Księżniczki

Pół godziny później na tę samą scenę wkroczył – jak się miało później okazać – najbardziej płodny artysta Offa, właściwie nie schodzący ze sceny Maciej Cieślak. Projekt Cieślak i Księżniczki, którego płyta miała premierę podczas festiwalu, miał jednak pecha. Mimo usytuowania na przeciwległym końcu festiwalowego terenu, scena mBanku i prezentujący się na niej chłopcy z Kim Nowak byli słyszalni przynajmniej podobnie dobrze, jak kameralne, leniwe impresje zaaranżowane na gitarę akustyczną i głos lidera Ścianki oraz tercet smyczkowy. Światło dzienne również raczej tej twórczości uroku nie dodawało. (Kuba Ambrożewski)

Off Festival 2010 - Dzień 1: piątek 6 sierpnia 2

Toro Y Moi

Scena offensywna wyraźnie zdominowała pierwszych kilka godzin imprezy, co swoje apogeum miało w okolicach 17:50, kiedy namiot wypełnił się do ostatniego miejsca. Toro Y Moi w koncertowym wydaniu to nie tylko cudowne dziecko w osobie Chaza Bundicka, ale nowo nabyta sekcja rytmiczna – dwóch białych młodzieńców, dzięki którym występ przybrał wręcz charakter live actu. Właściwie wystarczyło kilka sekund otwierającej całość „Blessy”, żeby zyskać pewność, że właśnie znajdujemy się na jednym z najlepszych koncertów całego Offa. Przy ekstatycznych reakcjach pierwszych rzędów Bundick płynął po setliście „Causers Of This” (ostatecznie sięgając po – jeśli się nie mylę – siedem z jedenastu fragmentów, dla mnie akurat samych highlightów debiutanckiego krążka), wtrącając między nie podbite tanecznym basem rarytasy pozaalbumowe. Daleka od perfekcji akustyka trójkowego namiotu tym razem przysłużyła się brzmieniu – głośna, rozwarstwiona, wlewająca się do uszu magma dźwiękowa relaksująco przeszywała całe ciało, a przesycony efektami wokal Chaza tylko pogłębiał to wrażenie. Wyraźnie zszokowani przyjęciem muzycy zmuszeni zostali nawet do bisowania, ale to akurat okazało się najsłabszym pomysłem tego dnia – Bundick i jego kumple poplumkali jeszcze przez trzy minuty bez większego ładu i składu, a potem przez drugie tyle dziękowali wiwatującej niczym na papieskich pielgrzymkach indie-młodzieży. (Kuba Ambrożewski)

Something Like Elvis

Jeśli Off Festival odbywałby się dwadzieścia pięć lat temu, w aktach SB widniałaby notka: sezonowcy spożywają alkohol po występie czarnoskórego solisty z USA, przybrani w ciemne okulary w małych grupach zachowują się hałaśliwie; starsi uczestnicy wydarzenia w Katowicach udali się na występ legendy polskiego „undergrandu” Somfing Lajk Elvis. Podejrzewam, że spora część publiczności poznała SLE jeszcze za czasów legendarnej składanki „Brumu” i prężnej działalności słupskiej Anteny Krzyku. Wszyscy wiedzieli co usłyszą, pomimo siedmiu lat absencji można było tylko zgadywać, czy panowie wypatrzą ekran kinowy w ogródku piwnym i zagrają muzykę filmową, czy założą koszulki NoMeansNo. Cóż, ubrani byli jak instrumentaliści Golden Life, co w połączeniu z mało energicznym „Red River” na otwarcie nieco mnie przestraszyło. A jednak, pomimo słabo nagłośnionego akordeonu zagrali naprawdę żywiołowy koncert. Mieszanka dwóch wcieleń zespołu idealnie oddawała specyfikę sceny niezależnej z rejonów Pomorza Zachodniego, z Ewą Braun na czele, gdzie hardcore (słynna Guernica Y Luno!) mieszał się z inspiracją artykułami o Tortoise w „Jazzforum”. Brzmienie gitar gniotło kubki z piwem tych, którzy słuchali koncertu z ogródka, ocierając się niemal o rejony sludge’owe, fragmenty jazzowe udowadniały, że Polacy znad morza od niemal dwudziestu lat kreują trendy na styku gitar i saksofonów. Jednorazowa reaktywacja na festiwal przerodziła się w trasę koncertową – trzymam kciuki, że korzenie w scenie niezależnej nie pozwolą na odcinanie kuponów i panowie przesterują wreszcie akordeon. W przyszłym roku niech reaktywuje się Falarek. (Marcin Zalewski)

Black Heart Procession

Z tego koncertu nie dało się wycisnąć niczego więcej. W namiocie Trójki nie wolno było palić ani pić, koncert nie odbywał się o czwartej rano, zapomniano wstawić obskurnych stolików pod scenę. Duet fortepianu z wokalem „na Jacka Danielsa” można nazwać regresywnym eksperymentem zespołu. Więcej typowo amerykańskiej, knajpianej nostalgii, portowy folk topiący wszelkie dźwiękowe wygibasy w tanim alkoholu. Fani Toma Waitsa na pewno byli zadowoleni: ballady do wyrywania serc zdradzającym żonom, tanie papierosy i Lemmy z Motorhead odmawiający różaniec niewątpliwie mają swój urok, ale minimalizm koncertu po pewnym czasie dawał we znaki. Wariacja na temat nokturnu Chopina położyła przyjemnie rozdygotaną kładkę pomiędzy dwiema starymi tradycjami wypłakiwania się w klawiaturę fortepianu i rozwianego włosa. Nic dziwnego, że jedną z niewielu płyt Charlesa Bukowskiego były interpretacje polskiego romantyka. Ducha jęczącego przedmieścia Dallas dodawała gra na pile – kto by pomyślał, że dziecięca zabawa piłą typu moja-twoja niosła w sobie tyle podskórnej melancholii. Tak samo łapanie robaków do słoika – przed koncertem obsługa techniczna powinna zawiesić nad sceną migoczące lampy i wypuścić chmarę ciem. Może wplątałyby się w brodę Palla Jenkinsa. I umarły ze smutku. (Marcin Zalewski)

Off Festival 2010 - Dzień 1: piątek 6 sierpnia 3

The Horrors

Ambrożewski: Mówię ci, są spoko. Znaczy pierwsza płyta mnie nie obchodzi zbytnio, ale druga jak najbardziej spoko. Coś jakby „Loveless” zagrane przez zespół gotycki, powiedzmy.

Radkowski: No spoko. Trochę Bauhaus.

Ambrożewski: Teraz trochę jak Joy Division.

Radkowski: Ale też Bauhaus. Wokal mi bardzo Bauhaus przypomina.

Ambrożewski: (pociągając łyk piwa) A mi Martę Słomkę.

(Kuba Ambrożewski)

Art Brut

Ci goście naprawdę redefiniują pojęcie obskurności w muzyce. Zakładam się o piątaka, że od momentu ostatniego odsłuchu ich debiutanckiej płyty gdzieś w listopadzie 2005 roku do chwili ogłoszenia ich w line-upie Offa ani razu nie pomyśleliście o Eddiem Argosie i jego kumplach. Nic dziwnego – jakkolwiek oceniać ich debiutancką płytkę, to już po jej pierwszym przesłuchaniu było jasne jak słońce, że to jeden z tych żartów, które przestają bawić wraz z nadejściem nowego roku kalendarzowego. Art Brut nagrali kilka całkiem zabawnych piosenek, ale jednocześnie było *wiadomo*, że ich drugi album będzie kompletnie niepotrzebny, wokalista utyje, a zespół będzie klepał do końca życia te same trzy riffy na dwóch akordach. Tak też wyglądał ten gig. Argos co prawda starał się jak mógł i podobno nawet nawiązał kontakt z publicznością, ale muzyka Art Brut (coś w rodzaju The Fall dla przedszkolaków, jeśli nie słyszeliście) była równie apetyczna jak przedwczorajsze kotlety. (Kuba Ambrożewski)

Fennesz

Przed sceną eksperymentalną stała nieco obdrapana, surrealistyczna rzeźba, która przy wystarczającym poziomie inwencji przypominała pomnik Chopina w Warszawie. Poziom wymaganej kreatywności do skojarzenia tych dwóch dzieł sztuki był na tyle duży, że trzeba być artystą rangi Fennesza, żeby skonstruować pomiędzy nimi wspólną płaszczyznę. No i mieć Macintosha. Podejrzewam, że właśnie pomysł wariacji na temat utworów naszego rodaka i bardzo wczesna zapowiedź występu Austriaka przyciągnęła takie rzesze fanów. Chociaż z drugiej strony może byli to wysłannicy indie-Pudelka liczący na pijacki eksces muzyka. Jednak w przeciwieństwie do nieszczęsnego występu na toruńskim Plateau, Christian nie grał z prędkością Sunn O))), pomiędzy riffami wychodząc na piwo, a zaserwował ponad godzinną porcję gęstej gitarowej dekonstrukcji dźwięku, wzbogacając koncert nawiedzonymi glitchami (tu nawiązanie do Chopina – w 1827 podobno rozregulował mu się metronom). Fragmenty z „Black Sea” i „Endless Summer” (wypowiedź mrówki z przewodnika po Offie: summer should be endless) świetnie rozjeżdżały się w plamach nutki D z riffu zagranego dwie minuty temu. Koncert szumiąco-stukocący, a jednak oblegany, wykazał dwie prawidłowości. Ambient wcale nie zniknął wraz ze spadkiem mody na drugofalowy, wtórny post-rock w stylu, dajmy na to, The American Dollar, jak twierdzili ludzie katujący swoje koty Bass Communion, a po pół roku odkrywający Gastr Del Sol. Ambient do minimalnych dronów dodał minimalne szumy gitarowe, co świetnie trafiło w gusta ludzi na nowo odkrywających shoegaze. Gdyby któremuś z tzw. newgaze’owych zespołów zabrać sekcję rytmiczną i pobawić się nieco przenoszeniem dźwięku, można by wypuścić fake nowej płyty Fennesza. Na szczęście on woli dekonstruować XIX-wieczny keyboardgaze Chopina. George Sand nie wiedziałaby, kto ma bardziej rozwiany włos. (Marcin Zalewski)

Lenny Valentino

Powtarzanie tego w kółko śmierdzi straszną snoberką, ale raz jeszcze, po raz ostatni: szczerze zazdroszczę tym, którzy widzieli Lenny Valentino po raz pierwszy. Problemem koncertu z 2010 jest koncert z 2006 (nie wspominając szczęściarzy, którzy załapali się na te z 2001) – obrosły legendą wieczór na Słupnej, gdzie z każdej nuty trąciło klasycznością i magią. Zresztą tamta reaktywacja to w ogóle osobna historia, która z racji powikłań personalnych, miała pozostać jednorazową, a przeświadczenie, że „to się już nie potwórzy” przyłożyło sporą cegiełkę do jej mitu. Dlatego ja, prywatnie, najchętniej Lenny Valentino bym już „nie ruszał”. Dla kogoś, kto ich widział wtedy obecność na tegorocznym koncercie była jak mecz z odtworzenia – niby oglądamy te same akcje, te same bramki i te same sytuacje, ale świadomość tego, że wiadomo co się zdarzy za moment (wtedy też zagrali album w oryginalnej kolejności, poza bodajże jedną drobną korektą) ujmuje napięcia. Jasne, wykonanie było bliskie perfekcji (choć zarazem – poza bonusowym, hałaśliwym rozwinięciem „Jesteśmy dla siebie wrogami” – wyjątkowo wierne oryginałom), respekt dla Artura za śpiew, za maestrię instrumentalną dla całego tria ze Ścianki, za ruchy dla Mietalla. Ludzie obok ewidentnie mieli ciarki i to nie od deszczu, zresztą sam z trudem powstrzymałem wzruszenie w paru miejscach. Jak na tyle wątpliwości, to chyba całkiem nieźle. (Kuba Ambrożewski)

The Fall

Nie wiem, czy czujecie, o co chodzi z koncertem The Fall na Offie. Od pięciu lat Off i The Fall byli jak Tom i Jerry – Tom ciągle powtarzał, że chce The Fall, a Jerry za cholerę nie pozwalał mu się złapać. Zapraszanie The Fall na Offa było swoistym „Chinese Democracy” Artura Rojka. Tyle, że seminalny post-punkowy band z Manchesteru to być może jedna z najbardziej hermetycznych, wymagających poświęcenia, w pewnym sensie najtrudniejszych grup w historii muzyki. Gang Of Four albo Talking Heads to przy nich dance’owe kapele, kaszka z mlekiem. Raz, że liczba płyt w dyskografii The Fall dawno już przekroczyła liczbę zębów w jamie ustnej Marka E. Smitha, nie mówiąc o liście byłych i obecnych członków zespołu – gdyby zwołać jakiś zjazd rodzinny, trzeba by wynająć salę wielkości Kongresowej. Dwa, że postać Smitha pozostaje jedną z najbardziej nierozszyfrowanych osobowości rocka. Teksty The Fall układają się w nieskończenie długą, chaotyczną bibliografię – żeby się w niej zorientować, potrzeba wieloletnich, wyniszczających zdrowie i życie rodzinne studiów. Dlatego polski fan niezalu zwykle wie co to jest The Fall (zespół, którym inspirowali się Pavement, hehe), ale mało kiedy rozumie i wychodzi poza znajomość tych samych dwóch, może trzech krążków z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Stąd wszelkie próby relacjonowania tego występu przez niedzielnych słuchaczy MES, opierające się na stwierdzeniach typu „wokalista bełkotał” i „zespół grał w kółko ten sam kawałek”, to klasyczne missing the point. Można było ten występ równie dobrze oglądać przez półtora numeru i stwierdzić dokładnie to samo. Zobaczyliśmy The Fall, Tom złapał Jerry’ego, lećmy dalej. (Kuba Ambrożewski)

Zu

Artur Rojek w tegorocznej edycji festiwalu uśmiechnął się do uczestników, którzy lubią mocno. Codziennie o wpół do drugiej na scenę eksperymentalną schodzili się panowie z brodami i dziewczyny, które trzy minuty po końcu festiwalu zerwą sobie opaski. Zawsze był saksofon, matematyka i demolka. Nie żadne „pierdolnięcie” a la Raveonottes, ale free jazzowy łomot. Zu otworzyło stawkę z rozpędu ją rozbijając. Znać, że chłopaki siedzieli w scenie metalowej i potrafią poruszać się po scenie, robić groźne miny i grać coś na styku Ruins, Petera Brotzmanna i Dillinger Escape Plan (ach, gdyby split!). Zagrana niemalże cała nowa, świetnie przyjęta płyta plus improwizacje, dzikość i whisky pomagające grać 7/16 basiście. Spora część przypadkowej publiki po pierwszym kawałku uciekła z pola walki, ultraoryginalne połączenie walca z czymś w stylu Cthulu grającym na przesterowanym źdźble trawy tąpnęło co delikatniejszymi jednostkami. Podejrzewam, że trio byłoby w stanie zagrać o wiele bardziej dziko wracając do wcześniejszych, bardziej jazzowych płyt, jednak w tym koncercie równowaga (a raczej nasycenie) obu składników idealnie mi odpowiadała. Finał z „kowerem” nokturnu Szopena pozrywał struny wszystkich pianin w obrębie dwudziestu kilometrów. Ostatni raz Włosi tak miażdżyli za czasów Cesarza Augustyna. Mój koncert dnia. (Marcin Zalewski)

Tindersticks

Ach, kultowy zespół w kręgu miłośników balladowego gawędziarstwa. Środkowe ogniwo pomiędzy Cohenem i Cave’em, a The National. No offence! Mam wiele szacunku dla Stuarta Staplesa, ale tak introwertyczna i mimo wszystko dość monotonna muzyka to nie jest coś, czego szukałbym po całym dniu emocji związanych z dojazdem na festiwal i wywołanych atrakcjami przez niego serwowanymi. Tak, wiem, byłem w mniejszości, ale oglądając przez moment występ Tindersticks pomyślałem, że po raz kolejny na Off Festivalu będziemy obcować z headlinerami zbyt smętnymi, muzyką „do poduszki” – na szczęście kolejne dwa dni rozwiały zupełnie te obawy. (Kuba Ambrożewski)

A Place To Bury Strangers

Uwielbiam pierwszą płytę tego powertria. Zakupiłem nawet swego czasu winyl, którego i tak słucham raz do roku, ale trzeba było (swoją drogą okładka s/t mówi wszystko o zawartości). Zdaję sobie sprawę, że to ostatnimi czasy bardzo popularny zespół, hype i w ogóle gdzie są moje zatyczki do uszu, ale po prostu nie wierzę zachwytom większości bywalców tego koncertu. Melodie utknęły na wysokości piątego przesteru i piosenki trzeba było rozpoznawać po linii basu. Gitara brzmiała przednio, tego nie można nowojorczykom odmówić, zabrakło za to industrialnych wtrętów zastąpionych wokalem i basem na wczesne Joy Division. Było energicznie i to ludziom mogło się podobać; jakiś człowiek z pięć razy potrącił mnie biegnąc pod scenę tylko po to, żeby ochrona mogła zdjęć go z głów ludzi. I właśnie co do ochrony: na koncercie Darkstar zapoznałem się z panem Henrykiem z Jaworzna, stałym bywalcem meczów piłkarskich i polskich festiwali (Gdynia, Kraków) obsługiwanych przez firmę Focus, który podsumował w kilku niecenzuralnych słowach bywalców Offa. Pan Henryk również zaopiniował mi kilka koncertów ze sceny trójkowej, na których miał okazję być i APTBS skwitował krótkim: kurewstwo huczy nad głową, ciule gówniarze. Trzeba przyznać, że huczało, ale najgłośniejszą kapelą świata to bym ich nie nazwał, za to mającą świetny pomysł na siebie już tak. Plama sprzęgnięć w połączeniu w palpitacyjnymi światłami musiała robić wrażenie nawet na największych wrogach shoegaze’u, machanie gitarą nie może być słabe, narkotyki na backstage’u ok. Tylko tam nie było wcale tak głośno. (Marcin Zalewski)

Raekwon

Bardzo chciałabym ominąć kwestię egzotyki, jaką Raekwon stanowił w line-upie Off Festivalu, ale trudno przemilczeć to, co się wydarzyło w późny piątkowy wieczór. Obserwując reakcję tłumu, przypomniał mi się hobbistyczny projekt didżejski redaktorów Łukasza Błaszczyka i Pawła Sajewicza – Dobry Murzyn, Zły Murzyn. Otóż o ile katowicka publiczność z ekstatyczną radością przyjęła energetyczne, pozytywne pląsy The Very Best, rozsadzając Offensywny namiot i meldując gotowość do naturalizacji Dobrego Murzyna, o tyle w przypadku tego Złego, widownia przegrała z kretesem; a raczej to Zły Murzyn przegrał z widownią. Podczas gdy Raekwon bezlitośnie wypluwał z siebie kolejne klasyczne nagrania z repertuaru Wu-Tang Clan (z naciskiem na debiutancki album „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)”) oraz solowej twórczości, zgromadzone audytorium zdawało się coraz bardziej tęskno wyglądać gitarowego programu mysłowickich edycji festiwalu. Zabrakło chemii, zabrakło interakcji, zabrakło teatru gestów, męskiego pohukiwania oraz wydobycia wewnętrznej penerii – Raekwon zaczepiał i prowokował słuchaczy, lecz z mizernym skutkiem. Nawet legendarne „C.R.E.A.M”, które pojawiło się tuż na samym początku, nie wywołało pożądanej reakcji. A przecież pierwsze dwadzieścia parę minut tego występu było znakomite: Raekwon z konwencji didżej plus MC wyciskał, ile tylko się da, agresywnie żonglując swoimi wersami poszatkowanych wutangowych tracków, podśpiewując do soulowych sampli i prowadząc pijacką konferansjerkę. Wraz z opadającym entuzjazmem zgromadzonego tłumku, siadała werwa rapera i tak już dostatecznie zmożonego polską wódką (incydent z przerwaniem gigu w celu zwymiotowania niewątpliwie wejdzie do puli koncertowych anegdot). Tak to jednak bywa, gdy się wkracza na dziewicze terytoria; innymi słowy – złe dobrego początki. (Marta Słomka)

Trans AM

Muszę przyznać, że ten zespół był dla mnie sporą zagadką. Kiedyś słyszałem jakieś nagrania dla Thrill Jockey, podobno pionierzy post-rocka, chyba nie lubią rządu USA, grają wyjątkowo sporadycznie. Koncert poprzedzony był dyskusją perkusisty z dźwiękowcem, której esencją było pytanie are you horny? – motyw przewodni całego występu. Trzech starszawych typów, w tym klawiszowiec wystylizowany na nowojorską męską prostytutkę A.D. 1977 i dwóch farmerów, zagrało dziwny koncert. Wokoder na wokalu kojarzył się z jugosławiańskim space disco, klawisze to Kraftwerk na dziurawej autostradzie, czasami robi się dziko, czasem rytm 4/4 wprowadza w Nudę AM. Pomimo że koncert był w dużej mierze instrumentalny, czuć było jakąś przewrotną nutę perwersji w muzyce Amerykanów. Zupełnie nieznane mi oblicze muzyki lat dziewięćdziesiątych, ale i mocno zaznaczone duchem tamtych czasów. Zabawa konwencją synthpopu, łamańce w stylu epigona Tortoise dojeżdżającego z Kentucky, szczypta glamowego wyuzdania. Nieliczna publiczność świetnie się bawiła, zastępując zapewne muzykom Prozac/Viagrę, ja próbowałem złożyć koncert w całość. Eklektyzm pociągał, ale póki co mam dość syntezatorów. (Marcin Zalewski)

Joker

Po ognistej zabawie w namiocie (nie tylko na Jokerze) widać, że na Offie brakuje miejsca, w którym przez cały czas trwałyby imprezy didżejskie. Choć dotrwanie do wieńczących każdy dzień dubstepowych gigów było nie lada wyczynem, to – szczególnie na Jokerze - frekwencja dopisywała. Czy warto było? Zdecydowanie tak. Mistrz purpurowego dubstepu nie miał trudno – po prostu zagrał zestaw swoich żelaznych hitów, z remiksami „Cruel Intentions” i „How You Like Me Now?” na czele. Szczególne wrażenie zrobił na mnie edit „Digidesign” i choć spodziewałem się eksluzywnych numerów od Guido i Gemmy’ego, to nie mogę narzekać. Co rzucało się w uszy, to przede wszystkim koheretność setu – pomimo zagrania „I Need Air” Magnetic Man czy „Benga On A Mission” (szkoda, że bez Katy B) i wielu innych pozornie niepasujących do purpurowej barwy numerów, Joker utrzymał brzmieniową spójność. Na plus zaliczyć trzeba też progres w didżejskich umiejętnościach Jokera, na minus – obecność Nomada, który poza dwoma solidnymi, grime’owymi nawijkami był słabym i lekko przeszkadzającym elementem setu. Co nie zmienia faktu, że warto było dotrwać do samego rana. (Paweł Klimczak)

Redakcja Screenagers.pl (fot. Kasia Ciołek) (12 sierpnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: przeintelktualizowany
[12 sierpnia 2010]
Raekwon +1
Katowicka publiczność -2

LOL, koleś gra klasyki z 36 Chambers a indie pedały stoją (rozumiem że wszyscy czekali na jego solowe rzeczy...tak? nie sądzę), z drugiej strony podobały mi się jego pijackie prowokacje. Świetnie się bawiłem i zdarłem gardło.
Gość: szczur
[12 sierpnia 2010]
lol
Gość: ms
[12 sierpnia 2010]
i znowu podnieta z toro, a to przecież taki średni koncert
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także