Najlepsze albumy roku 2008

Miejsca 11 - 20

Obrazek pozycja 20. Amadou & Mariam – Welcome To Mali

20. Amadou & Mariam – Welcome To Mali

Ponad 40 lat temu „The King Of Congas”, legenda jazzu Big Black udzielił takiej oto wypowiedzi raczkującemu wówczas amerykańskiemu magazynowi Rolling Stone (nr 5): „Robię to od lat – ubieram afrykańskie ciuchy, gram afrykańską muzykę, myślę po afrykańsku. Ale teraz podobnie postępują wszyscy. Hipisi sięgają po afrykańskie płótna, ludzie noszą włosy *naturalnie*. Muzyka jest tylko tego częścią. Człowieku, świat staje się coraz bardziej afrykański”. Skoro już cztery dekady temu tak widoczna była moda na Afrykę (nawet Elvis miał w Graceland „Jungle room”), to międzynarodowy sukces duetu Amadou & Mariam należy chyba przyrównać do beatlemanii. *Niestety* w roli tegorocznych Beatlesów obsadzono czwórkę absolwentów nowojorskiego Columbia University – „Welcome To Mali” jarają się wyłącznie studenci afrykanistyki i hipsterzy, a o tej płycie mówił się raczej w kontekście „world music” niż rasowego popu. Choć to i tak zbyt wąski stylistycznie termin, bo słychać tu afrobeat i blues, etniczne rytmy i elektroniczne beaty, a ludowym instrumentom o nazwach dla przeciętnego człowieka egzotycznych jak afrykańska fauna towarzyszą gitara Fendera czy skrzypce. Najważniejsze jednak, że obie tradycje współistnieją na równych warunkach, dopełniają się, skutkując mieszanką zabójczo energetyczną, przeładowaną emocjami i – pomimo językowych barier – uniwersalnie wymowną. Idealny soundtrack do słów (z tego samego numeru Rolling Stone’a) zmarłego w zeszłym roku Bo Diddleya, ojca chrzestnego rock’n’rolla: „Największy postęp odnotujemy wtedy, kiedy wszyscy ludzie na świecie wspólnie zaśpiewają jedną piosenkę bez względu na to, czy koleś stojący obok jest czarny czy biały”. (ml)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 19. British Sea Power – Do You Like Rock Music?

19. British Sea Power – Do You Like Rock Music?

Sztuka potrafi sprawić, że frazes zabrzmi niczym prawda objawiona. Pamiętacie finał „Porozmawiaj z nią” Almodovara, w którym okazuje się, że „nic nie jest proste”? Albo taki cytat z najwyższej literackiej półki – „w życiu nic nie ma oprócz życia”? W mijającym roku British Sea Power zawartością najnowszej płyty sprawili, że można było uwierzyć w kilka niesłychanie banalnych sformułowań, znów zaufać spospolitowanym wyrażeniom. Mówiąc o albumie „ostatniej nadziei Brytyjczyków”, słowem „szczerość” można było posługiwać się bez cudzysłowu, słowem „patos” bez złośliwej ironii, a słowem „rock” bez poczucia obciachu. Okazało się, że British Sea Power, „ten anachroniczny zespół”, nie tylko sprostał tzw. „próbie trzeciej płyty”, ale także wkroczył na klika całkowicie nowych ścieżek, nagrał najlepszą piosenkę o polskiej emigracji oraz pokazał kapelom takim, jak Mogwai czy Arcade Fire, jak harmonijnie się rozwijać, nie zarzynając własnych patentów. Następcy „Do You Like Rock Music?” będziemy oczekiwać z rosnącym zaciekawieniem. (psz)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 18. Quiet Village – Silent Movie

18. Quiet Village – Silent Movie

Quiet Village to nie było coś, na co w ogóle bym liczył w kontekście tegorocznych podsumowań, bo nazwa sugerowała kolejnego w tym roku Bon Ivera czy coś w tym rodzaju, a mnie się już nie chciało uczestniczyć w sesjach terapeutycznych smutnych amerykańskich wieśniaków, by w geście solidarności i u siebie doszukiwać się rozjątrzonych ran na sercu i duszy. Więc się z Quiet Village unikaliśmy. Niesłusznie, bo oni nie próbują zrobić czegoś na kształt obwoźnej cepelii, tylko idą dzielnie w świat, uzbrojeni w spaghetti westerny z soundtrackami Ennio Morricone, płyty The Alan Parsons Project (ulubioną piosenką Quiet Village musi być „Voyager”), jakieś disko-soulowe składanki z lat 70. i sciorane, fanowskie koszulki Studio. Aha no i pewnie znajdują się w posiadaniu, podpisanych i oprawionych w złotopodobne plastikowe ramki winyli z „Since I Left You”. Zresztą metody pracy na „Silent Movie”, jak u The Avalanches, ale rejony zupełnie inne, od jakiegoś czasu nie eksploatowane, więc świeżość w kroku jest. No, tacy to dwaj sympatyczni chłopcy. Witamy w pierwszej dwudziestce. (łb)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 17. The Dodos – Visiter

17. The Dodos – Visiter

W zasadzie pojawili się znikąd, bo mimo, że mają już na swoim koncie całkiem porządny album, dopiero tegoroczny debiut dla Frenchkiss odpalił mechanizm zwany hypem medialnym. The Dodos nadali „Visiterowi” dość eklektyczne brzmienie, które jednak nie przeraża chaosem hałasu, ale nawet gdy dość blisko im do Animali („Red And Purple”, „Fools”), główne skrzypce w utworze i tak gra melodia. Od sufjanowskiego openera „Walking”, przez najdłuższą na płycie, oszalałą elegię na trzy czyli „Joe’s Waltz”, po naśladujące songwriting Stephina Merritta „Undeclared” jesteśmy świadkiem eksplozji energii i autentycznych emocji zawartych przez amerykański duet w każdym kawałku. (kmw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 16. Fuck Buttons – Street Horrrsing

16. Fuck Buttons – Street Horrrsing

Organiczny kolaż dźwięków wydobywających się z debiutanckiego krążka Fuck Buttons może przyprawiać o dreszcze. Zaiste, duet Brytyjczyków sięga po wyjątkowo radykalne, ekstremalnie przeszywające środki: korowody noise’owych, bezlitośnie zgrzytliwych gitar, mariaże sonicznych drgań i tętniącego stukotu plemiennych bębnów, pejzaże migotliwych plam ubrane w agresywny, szatańsko brutalny wokal budują psychodeliczny, niepokojący mikrokosmos „Street Horrrsing”. Nieokrzesane eksperymenty Fuck Buttons są tu punktem wyjścia do poszukiwania oryginalnie pojmowanej melodii i popowości, oswajania magii zgiełku, hałasu, kakofonii i przekształcanie ich w swoiście pojmowaną medytację. Chropowate tła zespolone z eterycznymi smugami hipnotyzują i bezwiednie wpędzają w stan autystycznego odrętwienia, podczas którego chłoniemy każdą sekundę tego niezwykłego krajobrazu. Siłą „Street Horrrsing” jest przede wszystkim próba odnajdywania piękna tam, gdzie jest ono najmniej spodziewane. (ms)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 15. Max Tundra – Parallax Error Beheads You

15. Max Tundra – Parallax Error Beheads You

W podsumowaniu singlowym Kuba Ambrożewski trafnie zwraca uwagę na dziecięcą bezradność recenzentów wobec muzyki Maxa Tundry. Mamy prawo czuć się jak nakręcane zegarki w erze cyfrowych gadżetów, gdy Ben Jacobs zalewa nas bez opamiętania kaskadą swoich połamanych dźwięków, irytujących piramidalnym wręcz nagromadzeniem polifonicznych ścieżek czy przerysowanych, plastikowo-kreskówkowych podkładów, ale jednocześnie zdumiewających i wciągających mocą nieograniczonej pomysłowości i kreatywności. Tundra zrobił w końcu ostateczny krok w kierunku umiłowanego przez niego popu, ale zrobił to jak zwykle po swojemu: wciąż pozostaje jedną nogą w awangardzie, w opozycji do współczesnej muzyki popularnej, którą deformuje i rekonstruuje do swoich ezoterycznych celów, wybierając rozwiązania nieoczywiste i być może odrobinę bolesne dla nieprzygotowanego ucha. W tym postrzelonym wydawnictwie tkwi pewna prawda o kondycji i możliwościach XXI-wiecznej muzyki – prawda na szczęście optymistyczna. (ms)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 14. TV On The Radio – Dear Science

14. TV On The Radio – Dear Science

TV On The Radio mają to do siebie, że z płyty na płytę doskonalą to, co wypracowali wcześniej, a więc pogłębiają styl, który zmontowali na „Young Liars” i „Desperate Youth, Blood Thirsty Babes”. To właśnie wtedy krytycy zaczęli wynosić ich na piedestały indie rocka i wznosić monumentalne pomniki. Byli nową nadzieją, prekursorami innego myślenia w gitarowej muzyce. I w pewnym sensie, pomimo niewielkiej wartości tego typu frazesów, to coś było na rzeczy. Ale można też przyznać rację przeciwnikom grupy. A raczej ich zrozumieć. Zmiany, jakie nastąpiły od przełomu 2003 i 2004 roku to raczej kwestie kosmetyczne, które sprowadzają się do innego rozłożenia akcentów. Wraz z „Return To Cookie Mountain” udało się przypudrować nosek i nałożyć maseczkę, stąd kompozycje w rodzaju „I Was A Lover” czy „Wolf Like Me” zrobiły większe wrażenie niż zawartość poprzednich wydawnictw. „Dear Science” wydaje się na tym tle najlepszym dokonaniem w dotychczasowym dorobku nowojorskiej grupy. Tym razem mamy do czynienia z TV On The Radio po wszelkich, drobnych zabiegach kosmetycznych, manicure i pedicure. Odprężeni, wyluzowani i naładowani baterią niebanalnych melodii nadal zachwycają swoim specyficznym brzmieniem, na które składają się hałaśliwe gitary, funkująca sekcja rytmiczna, głęboko zakorzeniona nośność kompozycyjna i lekko eksperymentalne zacięcie. „DLZ” czy „Shout Me Out” tylko potwierdzają ten stan rzeczy. (pw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 13. Destroyer – Trouble In Dreams

13. Destroyer – Trouble In Dreams

Dan Bejar jest dżentelmenem, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi, co udowodnił po raz kolejny, nagrywając jak gdyby od niechcenia płytę, która śmiało może walczyć o tytuł „Hunky Dory” obecnej dekady. I mimo, że w powszechnej opinii jeden z liderów New Pornographers popełniał już lepsze albumy od „Trouble In Dreams”, to chyba żaden z nich nie brzmiał tak dojrzale i lekko, żaden tak pięknie nie łączył onirycznej dziwności z pozornie najzwyczajniejszymi piosenkami. Atmosferę ostatniego Destroyera dobrze oddaje obecne w tytule pierwszej piosenki nawiązanie do tradycji literatury romantyzmu („Blue Flower/Blue Flame”). „Trouble In Dreams” jest bowiem muzyczną próbą zasugerowania tego, co pozaracjonalne, intuicyjnie, niemożliwe do ostatecznego wyrażenia. Bejar maczał już palce w tylu dobrych i bardzo dobrych rzeczach, że spokojnie mógłby wycofać się na pozycję odcinającego kupony, przynudzającego „współczesnego klasyka”. Na szczęście na przeszkodzie stoi talent, który jakoś dziwnie nie chcę się wyczerpać. (psz)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 12. MGMT – Oracular Spectacular

12. MGMT – Oracular Spectacular

W natłoku znakomitych na wskroś popowych produkcji 2008 roku, MGMT nie zajmują pozycji zwycięzcy (ten tytuł zostawmy raczej Cut Copy), ale rozgłos i blichtr wypracowali proporcjonalne do jakości debiutanckiego albumu, a przynajmniej jego najświetniejszych punktów. I jak tu się dziwić, skoro mieszając disco/funk z rozmarzonymi gitarami (a miejscami nawet folkiem), chłopcy otrzymali przebojową bombę, której single już przebiły się do parkietowego kanonu (nawet, gdy pozostałe utwory dryfują w odległe od parkietowych przestrzenie!). W efekcie publiczność indie dostała wymarzonych gwiazdorów z potencjałem komercyjnego sukcesu i, co więcej, dostała wymarzoną płytę „inteligentnego popu”. To plugawe określenie w pokrętny sposób oddaje jednak istotę rzeczy, bowiem to co chwytliwe i nośne jest tutaj skonstruowane w sposób wycyzelowany i szczwany po prostu. MGMT idealnie trafili w wierzchołek trendu i brawa za to. Zdawać by się mogło, że dalej jest tylko recesja, a mix nie wytrzyma większego naładowania melodyjkami, zahaczkami, drobnymi smaczkami obsesyjnie wplatanymi w kompozycje przez producentów. Potencjalny następca „Electric Feel” może popaść w manieryzm albo też może redefiniować konwencję. Dopóki MGMT wystarcza melodii, jestem spokojny o ich przyszłość. (ps)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 11. Afro Kolektyw – Połącz kropki

11. Afro Kolektyw – Połącz kropki

Sześć, dziesięć lat temu w pewnych środowiskach rapowanie Jeremy spoke in the claaaaassss toooday... do spóły z 2Pakiem uchodziło za żenujący brak wyrobienia. Na Screenagers.pl czterech kopało obwieszonego łańcuchami Afrojaxa, a ignorant Sajewicz na niego lał. No jasne, Afro Kolektyw zawsze był ponad to. Od samego początku odnosiło się wrażenie, że chłopaki w głębokim poważaniu mają Hanusiaka. Z czasem jednak Screenagers.pl pootwierali uszy, w charakterze znaczącego gestu: „hip-hop MOŻE być fajny”. Ale czy przypadkiem jest, że Afrojax większe poważanie miał wśród fanów gitarowej alternatywy niż na MTV? Nie, do diabła, bo w miejsce krępującego grzęźnięcia w określonej stylistyce, mamy radość grania bez kompleksów, bez względu na to „czy to jeszcze El-P, czy już Muchy”. „Połącz kropki” to najmocniejszy crossover hip-hopu i sceny niezależnej w 2008 roku – wręcz powalają śpiewane refreny, nośność i zwokoderyzowany Mozart (indie-ukłon w postaci featuringu członków tej grupy społecznej). Przechodząc od szczegółu do ogółu: This-is-pop! Kończąc tę laurkę – to miał być wyszukany komplement – myślałem, że nonsensem są wszelkie błyskotliwe rozkminy ludzi, którzy krytykują Afro Kolektyw, tylko dlatego, że „Kropki” będą leżeć na hip-hopowej półce w hipermarkecie. Ważne, żeby zwyciężyła inteligencja, matołku. (łb)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także