The Sea And Cake

Zdjęcie The Sea And Cake

16 kwietnia 1996 roku. Chicago Bulls wygrywają siedemdziesiąty mecz w sezonie, ustanawiając tym samym spektakularny rekord wszech czasów w zawodowej lidze koszykówki. W latach 90. Chicago rządziło jednak nie tylko na parkietach NBA. Scena muzyczna Wietrznego Miasta odznaczała się równie wielką prężnością, co włókna mięśniowe w łydkach Scottiego Pippena. Szereg wszechstronnie utalentowanych postaci funkcjonowało tu w warunkach permanentnego twórczego pędu, realizując niezliczoną masę projektów w najróżniejszych personalnych konstelacjach. Formy wylewające się z tego wypełnionego bulgoczącą kreatywnością tygla niejednokrotnie generowały odczuwalne globalnie sejsmiczne wstrząsy, definiując do pewnego stopnia muzyczny krajobraz poprzedniej dekady.

Jednym z wielu projektów powstałych w tym czasie w stolicy Illinois była formacja The Sea And Cake. Początkowo traktowana jako jednorazowy skok w bok przez czterech tworzących ją muzyków o nader imponujących CV, z czasem przekształciła się w instytucję o charakterze permanentnym. TSAC można nazwać amerykańskim odpowiednikiem Stereolab. Nie chodzi tu bynajmniej o marksizującą warstwę przekazu – wokalista Sam Prekop wykazywał większe zainteresowanie strumieniem świadomości niż świadomością klasową. Analogia dotyczy raczej wspólnego dla obu zespołów dążenia do tworzenia popu z aspiracjami, podejmowania przez próby wpisania ambicji artystycznych w kontekst przyswajalności brzmienia. Poniżej parę słów o tym w jaki sposób The Sea And Cake realizowali ten postulat.

Zdjęcie The Sea And Cake

Jeżeli książkę można ocenić po jej pierwszym zdaniu, to twórczość The Sea And Cake można odgadnąć już po początkowych kilku taktach „Jacking The Ball”, zapewne jeszcze przed wejściem wokalu. Przesada? Zapewne tak, ale niewielka. Nim opener debiutu dobiegnie końca, w całej okazałości ujrzeć można wszystkie najlepsze strony zespołu. O tym, jak dyskretnie nad całością góruje sekcja rytmiczna, jak finezyjnie wkradają się gitarowe partie Prewitta i wokalne Prekopa, warto napisać w jakimś poradniku dla muzyków. Innymi słowy, „Jacking The Ball”, a także cały album, to świadectwa wybitnego melodycznego wyczucia i wrażliwości na harmonie. Słowo klucz to feeling. Kilka uznanych postaci, wciąż jednak czekających na największą artystyczną sławę skrzyknęło się do pierwotnie jednorazowego projektu. Tymczasem okazało się, że współpraca między członkami zespołu jest tak znakomita, że „The Sea And Cake” było dopiero początkiem drogi, a ostatnią jak na razie jej stację poznaliśmy w zasadzie przed minutą. Mówiłem o feelingu, rzeczywiście zdumiewającym, bo zespół nie celuje w niezbornych, improwizowanych formach, lecz zwykle w eleganckich popowych piosenkach lub bardziej rozchwianych post-rockowych kompozycjach. Debiut w zasadzie nie ma słabych punktów. Warto poza openerem wyróżnić okraszone saksofonową partia Brada Wooda „Polio”, snujące się „Bring My Car I Feel To Smash It”, jazzujące „Culabra Cut”, niemal lo-fi (by Kuba A.) „Showboat Angel”. (jr)

Ocena: 9

Nassau

1995

Zdjęcie Nassau

Pierwszy szereg kompanii reprezentacyjnej sceny chicagowskiej, wystąp! „Nassau” nie miał w sobie zbyt wiele z trącącego akademicką powagą, postmodernistycznego manifestu zawartego na „Millions Now Living Will Never Die”. Eklektyzm The Sea And Cake zasadniczo różnił się od eklektyzmu Tortoise. Rozległy, inteligentnie ułożony wachlarz inspiracji schowany był tu pod kamuflażem wakacyjnego easy-listeningu. W tych wyszukanych dźwiękach wyczuwalna jest wybitnie rozluźniona atmosfera, coś na kształt końcowej fazy spotkania literatów, którzy po wyczerpującym omówieniu kwestii metafizycznych, przechodzą do niezobowiązującej gadki o dupach. Taki jest właśnie „Nassau” – ambitny i zarazem bezpretensjonalny. Mistrzowską formę demonstruje tu John McEntire. Finezyjne, ledwo wyczuwalne zagęszczenie rytmu w „Parasol”, muskularne, kreślone ze zmienną dynamiką figury rytmiczne w „A Man Who Never Sees A Pretty Girl That He Doesn’t Love Her A Little”: słuchajcie i podziwiajcie. Widoczna jest również intensyfikacja działań McEntire’a na froncie produkcyjnym i tu znów pod rozwagę podaję rozpływający się w ozdobnikach „Parasol”. T jak technika, P jak produkcja, Z jak zróżnicowanie: jazz-rockowe inklinacje zespołu wyrażane są we wspomnianym „A Man...” i w zakończeniu „Earth Star”, w którym do solowej, gitarowej ofensywy przzechodzi Prekop. Eteryczny „Lamonts Lament” obazuje umiejętność szkicowania przez zespół zwiewnych, melodyjnych konstrukcji. „Alone, For The Moment” antycypuje wysmakowaną melancholię „Oui”. Stanowiący esencję pierwszej fazy twórczości zespołu i kanonizowany za życia „Nassau” to idealny punkt wypadowy dla rozpoczynających przygodę z zespołem. (mm)

Ocena: 6

The Biz

1995

Zdjęcie The Biz

Prezentując zapał i wydajność godną radzieckich przodowników pracy, The Sea And Cake wydali trzeci album w ciągu roku. Imponujące tempo robót idzie w parze z solidną jakością wykonania. „The Biz” to kontynuacja zwycięskiej passy chicagowskiego kwartetu, choć album ten niewątpliwie stoi w cieniu swojego klasycznego poprzednika. TSAC rozwijają tu sygnalizowane na „Nassau” upodobania do grania improwizowanego, wydzielając w większości utworów otwartą przestrzeń i zagospodarowując ją instrumentalnymi pasażami. Przykładów nie trzeba szukać daleko – rozpoczynająca się niemal w połowie utworu koda w tytułowym kawałku, rozbudowane intro w „Leeora” – utwory z „The Biz” to luźne konstrukcje przesycone atmosferą popołudniowego jam session, a jednocześnie nie rozrywające ram konwencjonalnej piosenki. Najlepszy utwór na płycie i highlight w skali całej dyskografii TSAC to „The Kiss”, w którym nerwowość rozimprowizowanego transu znajduje ukojenie w zrelaksowanym, wokalnym zakończeniu. Sam Prekop przyznał w jednym z wywiadów, że „The Biz” to jego ulubiony album The Sea And Cake. My oceniamy tę płytę nieco niżej. Trzeci album w dyskografii TSAC nie poszerzał drastycznie zakreślonych na wcześniejszych wydawnictwach horyzontów brzmieniowych, stanowił raczej udane post scriptum do „Nassau”, niż nowe otwarcie. To miało nastąpić dopiero dwa lata później na płycie „The Fawn”. (mm)

Ocena: 7

The Fawn

1997

Zdjęcie The Fawn

Jeśli poszukujecie w The Sea And Cake pierwiastka eksperymentatorstwa, to sięgnijcie po czwartą pozycję w bogatym dorobku grupy. Jak drogim, wytrawnym, czerwonym winem zachwycić się mogą wszyscy, ale prawdziwy sens odkryją tylko koneserzy, tak „The Fawn” może spodobać się każdemu, lecz tylko, jak mi się wydaje, niektórzy dokopią się do esencji płyty. Mi się chyba jeszcze to w pełni nie powiodło, raczej z dystansem podchodzę do tak dla tej formacji odosobnionego mariażu z elektroniką. Natomiast nie zawodzą tam, gdzie nie zawodzą nigdy, czyli na odcinku songwritingu. Klasyczne „Sporting Life” uwodzi linią basu Claridge’a i kompozycyjnymi zawijasami, „The Argument” udanie zapowiada „Oui”, podobnie jak instrumentalne, wysmakowane „Rossignol”. Zaskakujący w kontekście twórczości zespołu jest mroczny post-rock „Black Tree In The Bee Yard”. Podobać się mogą „There You Are” i „The Ravine”, szczególnie zmysłowa kooperacja Claridge’a i Prewitta w drugim z utworów. Czemu więc klasyfikujemy ją ciut niżej niz „Nassau” i „Oui”? „The Fawn” to płyta odważna i bogata, ale ciut nierówna, nie wytrzymuje porównania z precyzją strzałów z „Nassau” ani zadumą piosenek z „Oui”. Nie oznacza to jednak, że nie trzeba jej poznać. Owszem, trzeba. (jr)

Ocena: 9

Oui

2000

Zdjęcie Oui

Przepraszam za prywatę, ale o tej płycie ciężko mi pisać inaczej niż w konwencji „me and oui” czy może bardziej „moi et oui”. Objawienie delikatnej partii skrzypiec podczas nocnego słuchania „You Beautiful Bastard”. Jazda autobusem i doznanie kompozycyjnej wielkości „The Colony Room”, być może najlepiej zaaranżowanego utworu w dziejach zespołu (wielka robota Paula Mertensa, odpowiedzialnego za instrumenty dęte). A ileż to razy doświadczałem geniuszu McEntire’a w początkowej, dwuutworowej sekwencji „Afternoon Speaker”/„All The Photos”, ileż to momentów czystego piękna: zanurzone w dźwiekach marimby, rozwodnione „The Leaf”, gitarowe schodki w wyluzowanym, melodyjnym „Midtown” – uzupełnieniu „Showboat” z debiutu, wreszcie dwie rozleniwione, pięknie zamykające całość piosenki. To chyba ostatnie wielkie arcydzieło, w którym swoją rolę odegrał John McEntire. Nie waham się tak nazwać „Oui”, choć nie jest to płyta równie efektowna, co „Nassau”. W mojej prywatnej wizji historii piąty album The Sea And Cake, jako równoprawny członek Wielkiej Trójcy popowego easy-listeningu, mieści się pomiędzy „Moon Safari” Air a „You Forgot It In People” Broken Social Scene. „Oui” jawi się unikalną afirmacją czerpania fizycznej wręcz przyjemności ze słuchania muzyki. Na bolące kości, na skacowaną głowę, na umęczoną duszę i na rower, na plażę, do pociągu i dla mamy, dla taty, dla dziewczyny, dla chłopaka, Prekop śpiewa przesłanie: Paradox stay forever/ celebrate this day. (jr)

Zdjęcie One Bedroom

Metamorfozy ciąg dalszy. Szósty album The Sea And Cake był dalszym rozwinięciem zainicjowanych na „The Fawn” wątków eksperymentalnych. Obecność programowanych bitów, zakrojone na szeroką skalę zastosowanie syntezatorów, intensywna obróbka studyjna – indie-rockowy rodowód The Sea And Cake zaciera się na „One Bedroom” w otchłani gęstego, rozmarzonego avant-popu. Wyczuwalne wpływy kraut-rocka w połączeniu z tradycyjnie demonstrowaną przez zespół popową wrażliwością i dbałością wykończenia, zbliżają The Sea And Cake do brzmienia wczesno-środkowego Stereolab. Echa teutońskiej motoryki przefiltrowanej przez laboratorium dźwiękowe Tima Gane’a słychać między innymi w otwierającym album „Four Corners”. Najbardziej zaskakujący na płycie „Hotel Tell” to brzmienie niemal w całości syntetyczne – oparte na tanecznej pulsacji 4/4 i niezdyscyplinowanych sekwencjach syntezatorów. „One Bedroom” to kolejny świetny album Erica Claridge’a – wyróżniającej się postaci od czasów „The Fawn”. Mięsiste linie basu w „Le Baron”, „One Bedroom”, czy zawierającyn kapitalny zwrot akcji „Interiors” to mocny punkt tego albumu. W wyniku produkcyjnej nadgorliwości, momentami drażnić może wokal Prekopa. Album traci też nieco tempo pod koniec i zamykany jest niezbyt odkrywczym kowerem „Sound And Vision” Davida Bowiego. „One Bedroom” to co prawda album daleki od klasyczności „Nassau”, czy „Oui”, ale jest tu niewątpliwie do czego wracać. Sprawdźcie „Four Corners”, „Lest Side Clouded”, „Interiors” i utwór tytułowy. (mm)

Ocena: 6

Everybody

2007

Zdjęcie Everybody

Pisanie o dziełku tak świeżym jak „Everybody” w kontekście tego podsumowania zdaje się pomyłką. Bądźmy szczerzy – w momencie, kiedy oddajemy materiał do publikacji, wiek płyty liczy się w dniach i nie nam wyrokować, jaki status w dyskografii The Sea And Cake przyzna jej historia. Może nam się w tym momencie wydawać, że nieszczególny, drugoplanowy, ale żadni z nas przecież antycypatorzy. Po prostu cieszymy się, że Prekop, Prewitt, Claridge i McEntire wrócili, a po szczegóły odsyłamy do rozważań Maćka w pełnowymiarowej recenzji. I to by było na tyle, nasi mili czytelnicy. (ka)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także