Suzanne Vega

„Byli: Joni Mitchell, Laura Nyro, Rickie Lee Jones, do której chciałam być podobna. Potem przede wszystkim Lou Reed. Miał na mnie ogromny wpływ. Dzięki niemu dotarło do mnie, że trzeba pisać o ważnych sprawach, nie o tym, że tęsknię albo coś mnie boli. Na początku pisałam trochę jak Leonard Cohen – prywatne sprawy, emocje, zmartwienia. Reed sprowadza wszystko do prostych zasad. Nauczyłam się tego, słuchając jego płyt” – tymi słowami Suzanne Vega podsumowała swoją muzyczną ścieżkę w wywiadzie udzielonym „Wysokim Obcasom” przy okazji premiery „Beauty & Crime”. W kontakcie z dyskografią artystki wyznanie to okazuje się bezbłędnie trafne. To właśnie Cohenowi zawdzięcza Vega język ekspresji muzycznej, którym posługiwała się w początkach kariery, i któremu pozostała wierna także w okresie najodważniejszych eksperymentów. A było ich wiele. Już na „Solitude Standing” starała się wzbogacić ten język o dodatkowe elementy, przyjąć perspektywę mniej introspektywną i liryczną, a bardziej „reedowską”: zorientowaną na prostotę, na swoistą natychmiastowość przekazu. Do nowego otwarcia w twórczości artystki przyczyniła się współpraca z producentem Mitchellem Froomem, a także z muzykami z najrozmaitszych muzycznych światów, między innymi z kompozytorem muzyki filmowej Antonem Sanko. W ten sposób udało się Vedze osiągnąć kompromis między własną muzyczną tożsamością a otwartością na szeroką gamę muzycznych form wyrazu. Łącząc swój autorski styl songwritingu z inspiracją czerpaną od innych, w latach dziewięćdziesiątych stała się – biorę za te słowa pełną odpowiedzialność – jedną z najciekawszych kobiet w szeroko pojętym art popie.
Napisałam ten przegląd, aby przybliżyć muzykę Suzanne Vegi czytelnikom, którzy kojarzą ją głównie z przebojem „Luka” (będącym, na domiar złego, utworem o przemocy domowej) lub z granym niegdyś często w RMF-ie remiksem singla „Tom’s Diner”. Nie muszę chyba tłumaczyć, że te dwie piosenki w żadnej mierze nie są reprezentatywną próbką jej twórczości; ba, nie są nawet reprezentatywne dla „Solitude Standing” – płyty, z której pochodzą. Wydaje mi się, że ogólna nieznajomość dyskografii Vegi i podszyte ironią uprzedzenie do niej („My name is Luka, I live on the second floor…” – tak, tak to leciało) są nieuzasadnione i niezasłużone. Z okazji premiery ósmej płyty Suzanne Vegi, „Tales From The Realm Of The Queen Of Pentacles”, chcę udowodnić, że odnalazłaby się nie tylko w przestrzeni Filharmonii Bałtyckiej z jednej strony i stadionu z drugiej, ale też – pozwolę sobie na to uogólnienie – na scenie leśnej OFF Festivalu. I że jej muzyka broni się sama i niczego w zasadzie udowadniać nie muszę.

Suzanne Vega
1985

Pierwsza płyta Suzanne Vegi to kolekcja namiętności i kronika wypadków miłosnych – zbiór introspektywnych szkiców i projekcji. Vega opowiada o sobie w sposób nieśmiały i niebezpośredni, przez pośrednictwo i analogie – utożsamia się z przedmiotami i postaciami, przybiera kolejne maski. Jako narratorka pierwszoosobowa wciela się w ikony kina („Freeze Tag”) i w wyobrażone wzorce („Some Journey”), jednak jej ulubioną metodą pozostaje wnikliwa obserwacja. Niczym bohaterka powieści Alaina Robbe’a-Grilleta przygląda się drobnym, lecz zawsze namacalnym i fizycznym szczegółom obiektów, znajdując w nich punkt odniesienia dla skrywanych uczuć („Undertow”). Technika obserwacji i technika maski spotykają się w utworze „Small Blue Thing”, w którym artystka porównuje się do niepozornej, szklanej kulki. Vega zagląda w głąb siebie nie tylko z pozycji podglądacza czy „ja” mówiącego, lecz także jako narratorka trzecioosobowa, powołując do życia bohaterów raz archetypowych, raz uśpionych we wspomnieniach („The Queen And The Soldier”, „Neighborhood Girls”). Ta wielość perspektyw spaja intymność przekazu i narracyjny dystans w niezwykłą całość, którą doskonale uzupełnia sama realizacja – przestrzenne brzmienie, minimalizm przy bogactwie aranżacyjnych smaczków na drugim planie (a to za sprawą syntezatora, organów oraz instrumentów smyczkowych) i przede wszystkim wokal. Vega śpiewa emocjonalnie i powściągliwie zarazem, dzięki czemu jej zwierzenia stają się mniej przytłaczające, brzmią bezpretensjonalnie. „My heart is broken” – szepcze z cohenowskim zacięciem w „Cracking” – „it’s worn out at the knees”. Nie ulega wątpliwości, że mówi do siebie i dla siebie, choć słychać w tej frazie pewną nieartykułowaną nadzieję, że ktoś wreszcie zatrzyma się i zwróci uwagę na opowieść niepozornej dziewczyny z gitarą.
W zeszłym roku Małgorzata Halber napisała świetny tekst o debiucie Suzanne Vegi, przeciwstawiając go „4-Track Demos” PJ Harvey. I choć moim słowom daleko do „gadanej” lekkości pióra redaktor Halber, nikt inny nie wyraziłby lepiej całej gamy emocji, które odczuwałam odkrywając kolejne sposoby odczytywania wątków na jednej z moich najukochańszych płyt.

Solitude Standing
1987

Spośród wszystkich płyt Suzanne Vegi, to właśnie do „Solitude Standing” przekonywałam się najdłużej. Trudno było mi przejść do porządku dziennego nad jej – nomen omen – przejściowością. „Solitude Standing” najłatwiej bowiem określić jako Vegi próbę wpisania się w nowofalowo-synth popowy krajobraz, przy zachowaniu własnej muzycznej tożsamości. Niejednorodny charakter płyty ma jednak całkiem prozaiczne podłoże: aż cztery kompozycje z dziesięciu („Tom’s Diner”, „Luka”, „Calypso”, „Gypsy”) powstały jeszcze przed 1985 rokiem, czyli przed ukazaniem się debiutu. W efekcie utwory, które na poziomie songwritingu stanowiłyby naturalne przedłużenie ciągłości „Suzanne Vega”, dzięki nowym aranżacjom zyskały hitową wartość dodaną, brzmieniem oddalając się od Nowego Jorku i zbliżając do wybrzeży Wielkiej Brytanii. Z jednej strony bowiem to sekcja rytmiczna pełni na „Solitude Standing” najistotniejszą rolę (polirytmia „In The Eye” czy post-punkowe intro tytułowego kawałka), z drugiej nowofalowe przejścia między zwrotkami („Solitude Standing”) czy przyświecające kompozycjom w tle dźwiękowe łuny („Wooden Horse (Caspar Hauser’s Song)”) w równym stopniu determinują nastrój i przebieg utworów. Zasługa w tym, rzecz jasna, syntezatora i współpracy z innymi songwriterami. Być może ze względu na fakt, że niemal połowę drugiej płyty stanowią utwory napisane przed laty, sprawia ona wrażenie zachowawczej, a w najlepszym wypadku wahającej się. Najwyraźniej „Solitude Standing” była koniecznym etapem przejściowym między prostotą debiutu a kunsztem „Days Of Open Hand”, o czym świadczy choćby „Ironbound/Fancy Poultry”, swoiste preludium do nadchodzącego, trzeciego albumu.

Days Of Open Hand
1990

„Days Of Open Hand” to pierwszy z trzech albumów Suzanne Vegi, które można by określić konsekwentnie art-popowymi. Wprawdzie już „Solitude Standing” była płytą różnorodną i poszukującą (w stylu nowofalowym), zabrakło jej jednak wyrazistego środka ciężkości, a ograniczone instrumentarium nie pozwoliło na pełne rozwinięcie skrzydeł. Zatem o ile drugi album sprawiał wrażenie przejściowego i niezogniskowanego, o tyle „Days Of Open Hand” jest owocem spójnej wizji.
Trzecia płyta Vegi zawdzięcza swoje brzmienie współpracy z nowojorskim kompozytorem filmowym Antonem Sanko. To właśnie Sanko był współtwórcą najciekawszych kompozycji na „Solitude Standing”, a na potrzeby „Days Of Open Hand” pomógł Vedze skomponować aż siedem z jedenastu utworów (ponadto objął też produkcję płyty). W ruch poszły z jednej strony syntezatory, samplery i organy, a z drugiej szereg instrumentów egzotycznych: przede wszystkim bębny i przeszkadzajki, ale też bouzouki (instrument strunowy charakterystyczny dla rebetiko lub rembetiko, gatunku greckiej muzyki folkowej) czy ney (typ fletu rdzenny dla tradycyjnej muzyki bliskowschodniej). Różnorodność aranżacyjna zaowocowała brzmieniem na poły mistycznym, na poły popowym (jeśli za punkt odniesienia obrać art pop pokroju Japan), które w połączeniu z charakterystycznym stylem wokalnym i pisarskim Vegi zyskuje prawdziwie indywidualny rys. Niektóre fragmenty płyty odznaczają się kontemplacyjną przestrzennością („Institution Green”, „Those Whole Girls…”, „Predictions”), inne – te samodzielnie skomponowane przez Vegę – równie dobrze mogłyby się znaleźć na hitowym „Solitude Standing” („Tired Of Sleeping”, „Men In A War”, „Book Of Dreams”). Ważny wyjątek stanowi „Fifty-Fifty Chance” – utwór na kwartet smyczkowy, napisany przez Vegę samodzielnie, oparty na zestawieniu dramatycznego staccato z beznamiętnym wokalem. Najciekawszy moment płyty stanowi jednak finał w postaci „Pilgrimage” – być może najlepsza kompozycja w karierze artystki. „Pilgrimage” bazuje na repetycji – oś utworu budują zapętlone partie syntezatora, stopniowo obudowywane liniami perkusji, basu, gitary elektrycznej i wreszcie kolejnymi warstwami harmonii wokalnych. Prawdziwie katartyczna końcówka albumu, który wcale nie walcząc o laury, po wielekroć na nie zasługuje.

99.9F°
1992

„99.9F°” może śmiało uchodzić za najmniej komercyjną płytę Suzanne Vegi, choć z pozoru nic na to nie wskazuje. Czwarty album artystki tętni życiem, jest to jednak tętno maszynowe. Wizualny zapis tego pulsu stanowi teledysk do „Blood Makes Noise”. O ile utwór promujący płytę istotnie zrzeka się melodii na rzecz jednostajnego rytmu i krótkiej frazy, o tyle nie stanowi to reguły na całym „99.9F°”. Wręcz przeciwnie – industrialny rytm służy za punkt wyjścia, a nie za samą oś kompozycji. Te tworzą bowiem eksperymentalne i wielogatunkowe, ale zarazem organiczne struktury, których wszechstronność uwydatnia skupiona na szczególe produkcja. Demonstruje to już pierwszy utwór, „Rock In This Pocket (Song Of David)”, wychodzący od metalicznego, perkusyjnego intra, a będący tak naprawdę kawałkiem rockowym z elementami muzycznego folkloru. Z kolei tytułowe „99.9F°” konfrontuje motyw rodem z „Tainted Love” w wersji Soft Cell lub Coila z durową melodią. W „Fat Man And Dancing Girl” Vega zestawia jazzową linię basu, hip-hopowy rytm i ptasie ćwierkanie (sic!) z przestrzennym, industrialnym refrenem. Jeszcze bardziej zaskakuje „As A Child”, gdzie karnawałowa zwrotka i jowialny nastrój zamknięte są w rockowym schemacie intro-zwrotka-refren-gitarowy mostek.
Oczywiście Vega nie byłaby sobą, gdyby nie skomponowała na potrzeby albumu kilku akustycznych ballad („Blood Sings”, „Song Of Sand”), co skądinąd zaburza flow płyty. Moimi faworytami pozostają wszak te utwory, które łączą w sobie charakterystyczny dla Vegi songwriting ze specyfiką „99.9F°”, czyli „In Liverpool” i „As Girls Go”. O tej specyfice nie stanowią jednak, jak się powszechnie uważa, wpływy industrialu, lecz bardziej ogólnie: liczba i jednostka miary. Lejtmotywem „99.9F°” jest bowiem – co potwierdza sam tytuł – odliczanie i odmierzanie, jak w „In Liverpool”, opartym na rytmicznych uderzeniach w klawisze i na metrum przywołującym ruch wahadła. W ten sposób Vega łączy pewną motorykę z folkiem w swoim autorskim wydaniu. Rezultat nie brzmi, co prawda, całkowicie przekonująco, ale to miało się zmienić już na następnej płycie.

„Nine Objects Of Desire” to kolejny owoc (patrz: okładka) współpracy Vegi z producentem Mitchellem Froomem, który odpowiadał za silnie zrytmizowane brzmienie „99.9F°”. Piąta płyta nie ustępuje pod tym względem swojej poprzedniczce, choć efekt zabiegów produkcyjnych ma tym razem zmysłowy, a nie mechaniczny charakter. Wspomniana zmysłowość polega głównie na wszechobecnym rytmie bębnów membranowych, który spaja płytę i nadaje jej tętno. Akcent sekcji rytmicznej współgra z doborem gatunkowych punktów odniesienia: Vega raz sięga po rock&rollowe środki wyrazu (partie klawiszy w „Birth-day (Love Made Real)” i „Tombstone”), innym razem za kompozycyjną matrycę służy jej jazz („Caramel”, „Thin Man”) lub folk o nieco psychodelicznym zabarwieniu („Honeymoon Suite”). Na „Nine Objects Of Desire” Vega żegna się z elektroniką na rzecz organicznych aranżacji, zainspirowanych w równym stopniu muzycznym mikroklimatem nowojorskiej ulicy, co estetyką salonu. Z wyjątkiem „World Before Columbus”, już w tytule odwołującego się raczej do zbiorowego amerykańskiego snu niż do indywidualnego doświadczenia, próżno tu szukać introspekcji; to roleplay bowiem służy piątej płycie za motyw przewodni. Vega wciela się tu w wiele postaci: zmieniając kostiumy, obserwuje, plotkuje, opowiada anegdoty rodem z żurnala. Zamiast jak zazwyczaj zaglądać do wewnątrz, gromadzi wrażenia i bodźce, przede wszystkim smakowe („Caramel”, „My Favorite Plum”) i dotykowe („Stockings”). Tym samodzielnym narracjom wtóruje ekspresja wokalna Vegi, przeważnie obniżającej głos do pomruku. Pod względem równowagi między zamysłem a jego realizacją „Nine Objects Of Desire” jest być może najbardziej konsekwentną – z wyjątkiem równie drobiazgowo dopracowanej „Beauty & Crime” – płytą Suzanne Vegi.

„Songs In Red And Gray” sygnalizuje nowe otwarcie w twórczości Suzanne Vegi. W ciągu pięciu lat, które minęły od wydania „Nine Objects Of Desire” (na kolejne płyty piosenkarki będziemy musieli od tej pory czekać coraz dłużej) rozpadło się jej małżeństwo z Mitchellem Froomem, producentem, z którym współpracowała nieprzerwanie od 1992 roku. Jest to też ostatni album, który artystka wydała nakładem wytwórni A&M, z którą była związana od początku kariery. W obliczu tych zmian stylistyczna wolta, którą Vega wykonała po roku 2000, wydaje się całkowicie naturalna. „Songs In Red And Gray” to z jednej strony powrót do korzeni, do songwritingu surowego emocjonalnie i zinternalizowanego, z drugiej – kontynuacja raz obranej ścieżki aranżacyjnej złożoności i produkcyjnej gładkości. W efekcie szósta płyta pomyślnie przywołuje ducha debiutu, choć nie próbuje go wskrzesić ani instrumentalnie, ani tekstowo. Jeśli bowiem cokolwiek odbiera „Songs In Red And Gray” tytuł najbardziej popowej płyty w dyskografii Suzanne Vegi, będą to właśnie teksty, oparte na ponurej bezpośredniości i dosłowności. Szesnaście lat po debiucie Vega – na szczęście – przestaje porównywać się do małej szklanej kulki, a słowa „I’m a friend to the undertow/I take you in, I don’t let go” zastępuje prostymi „Soap and water (…), slip me loose of this wedding band”. Tu i ówdzie wprowadza jeszcze obrazowe przenośnie, jednak tak proste, że nie trzeba ich nikomu tłumaczyć; służą one poza tym nie tyle emocjonalnej ekspresji, co urozmaiceniu samych kompozycji (utwór tytułowy brzmi jak namiętne tango, któremu wtóruje adekwatne gitarowe outro i zawarta w tekście symbolika czerwonego płaszcza).
Niemniej nie samą literaturą a tauromachią „Songs In Red And Gray” stoi, a momentami jest tu weselej, niż mogłoby się wydawać; wystarczy zwrócić uwagę na tropikalne wstawki w „Last Year’s Troubles”. To właśnie wstawki bowiem stanowią o ostatecznym kształcie płyty – głównie elektroniczne i smyczkowe. Te akcenty, w połączeniu z programowaniem perkusyjnym i z „rozmytymi” wokalami, nadają całemu albumowi płynność i wypolerowane, radiowe brzmienie. Z drugiej strony, gdyby nie one, „Songs In Red And Gray” brzmiałaby bardzo klasycznie. Wyjątek stanowi, wyróżniający się na tle reszty utworów, synkopowany „Solitaire”, choć i tu na pierwszy plan wychodzi niespotykana wcześniej u Vegi elektronika o digitalnym zabarwieniu.
„Songs In Red And Gray” nie brzmi co prawda tak wyraziście, jak płyty Vegi wydane w latach dziewięćdziesiątych, przypomina jednak o źródle muzycznej i songwriterskiej tożsamości artystki, które w międzyczasie zdążyło niemal wyschnąć.

Beauty & Crime
2007

„Songs In Red And Gray” i „Beauty & Crime” – siódmy album Suzanne Vegi – dzieli sześć lat, które upłynęły pod znakiem poważnej zmiany, a mianowicie przejścia z A&M do Blue Note. Wytwórnia o chlubnej przeszłości wydawniczej do dziś jest utożsamiana głównie z muzyką jazzową, a Blue Note Jazz Club pozostaje ważnym koncertowym punktem na mapie Nowego Jorku. Nic zatem dziwnego, że płytę wydaną nakładem Blue Note Records Vega poświęciła właśnie swojemu rodzinnemu miastu, z jego bogactwem kultur i indywidualnych losów.
Jako spółka-córka EMI, Blue Note dała Vedze fundusze i możliwości stworzenia dzieła oszlifowanego do połysku. W nagraniu płyty wzięła udział London Studio Orchestra i niezliczona liczba gitarzystów. Przy podobnej obfitości łatwo o przedobrzenie, jednak poszczególne ścieżki zostały tak umiejętnie rozmieszczone, a poziomy głośności tak dobrze dostosowane, że trudno skarżyć się na przesyt. Ta mnogość instrumentów nie służy bowiem budowaniu wielkich orkiestralnych konstrukcji; poszczególne partie instrumentów stają się raczej tworzywem, przedmiotem produkcyjnej obróbki, która nadaje całości brzmienie wysmakowane, ale wyważone.
„Beauty & Crime” to drugi obok „Nine Objects Of Desire” album Vegi, na którym narratorka przyjmuje postawę tak zewnętrzną. Mówiąc wprost, to zbiór narracji o postaciach, które wpisały się w historię Nowego Jorku: i o prostych, skromnych ludziach („Angel’s Doorway”), i o sławach („Frank & Ava”), i o uosobieniach pewnych postaw („Pornographer’s Dream”). Vega opowiada o swoich bliskich („Ludlow Street”, „As You Are Now”), ale też o przypadkowych spotkaniach; przygląda się kobietom niezależnym i silnym („Pornographer’s Dream”) w równym stopniu co słabym i niepewnym siebie („Edith Wharton’s Figurines”); wspomina głośny romans („Frank & Ava”) na równych prawach z atakiem na World Trade Center i jego rocznicą („Anniversary”).
Jak już wspomniałam, muzycznie jest tu gęsto i, rzecz jasna, bardzo retro. Kobiece chórki w refrenach przywołują klimat lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych („Zephyr & I”, „Frank & Ava”), zmysłową bossa novę uzupełniają smyczki i akcenty fortepianowe („Pornographer’s Dream”), a piosenkę o dramatycznej miłości cechuje rozmach godny filmowego score’u („Bound”).
„Beauty & Crime” jest płytą tak dopieszczoną, ba, wylakierowaną, że aż świeci werniksem. Wielu zapewne nie będzie to odpowiadało, niemniej nie sposób zaprzeczyć, że na poziomie songwritingu kompozycje Vegi bronią się bez aranżacyjnej pompy, o czym można się przekonać słuchając ich w nagranych ostatnio studyjnie wersjach akustycznych.

No to dotarliśmy do roku 2014: 2014 minus 2007 równa się 7; tak, właśnie tyle lat upłynęło od premiery „Beauty & Crime”. Kto by pomyślał, że dziś można sobie jeszcze pozwolić na podobną bezczynność? No właśnie, zapewne nie można, i dlatego Vega pozostawała nieustannie zajęta: przede wszystkim koncertowała, ale też nagrała cztery płyty z całkiem przyzwoitymi i przemyślanymi akustycznymi wersjami starych utworów. Materiał na „Tales From The Realm Of The Queen Of Pentacles” zbierała i dopracowywała latami, aby wydać go we własnej wytwórni Amanuensis Productions. W nagraniach uczestniczyli Larry Campbell, Peter Gabriel i Tony Levin z King Crimson.
Na nowej płycie Suzanne Vega próbuje – w stopniu jak dotąd bezprecedensowym – pokazać się od nieortodoksyjnej strony. Próbuje udowodnić, że nie traci orientacji w nowej muzyce, że trzyma rękę na pulsie i idzie z duchem czasu. Wyraz temu założeniu daje singiel „Don’t Uncork What You Can’t Contain”, wykorzystujący sampel z „Candy Shop” 50 Centa. Oczywiście można powątpiewać w sens cytowania „Candy Shop” w 2014 roku, niemniej pozostaje to odważnym posunięciem dla artystki takiej jak Suzanne Vega.
Na nieortodoksyjną postawę Vegi wskazuje jednak przede wszystkim gotowość do łączenia gatunków w nieoczywistych niekiedy konfiguracjach. Dobrym przykładem tego jest „Portrait Of The Knight Of Wands”: utwór zaczyna się wypisz wymaluj jak „Rock Bottom Riser” Smoga, aby wkrótce zbłądzić w elektronikę rodem z pierwszych płyt Matta Elliotta. Utwór wychodzący od podobnego do „Last Year’s Troubles” motywu, „Laying On Hands / Stoic 2”, znajduje zaskakujące rozwiązanie w gospelowym finale (gospelowe chórki towarzyszą też „Fool’s Complaint”). Tak z zupełnie innej beczki, „I Never Wear White” to modelowy rock garażowy, a „Horizon (There Is A Road)” to klasyczna piosenka w stylu lennonowskim. Najmocniejszym punktem płyty pozostaje jednak „Song Of The Stoic”, które ze swoim bogactwem instrumentów strunowych przywodzi na myśl Gorky’s Zygotic Mynci, przynajmniej dopóki na pierwszy plan nie wkroczy smyczkowy mostek.
Wszystko wskazuje na to, że od wydania „Beauty & Crime” Suzanne Vega na dobre zadomowiła się w estetyce tytułowych tales, czyli opowieści – form narracyjnych, którym akompaniuje różnorodna, pieczołowicie wyprodukowana, stylizowana muzyka oraz atrakcyjna wizerunkowa otoczka. Jest w tej ewolucyjnej przemianie pewien element zaskoczenia, dzięki niej nie sposób bowiem przewidzieć, w jakim kierunku Vega podąży na kolejnej płycie. Jednak siedem lat oczekiwania na premierę „Tales…” to, biorąc pod uwagę zawartość albumu, zdecydowanie za długo.
Komentarze
[30 kwietnia 2014]
[29 kwietnia 2014]
nie że złe, raczej przyjemne granie, ale raczej nie dostrzegam tu nic szczególnie frapującego.
[28 kwietnia 2014]
I dlaczego Ash Ra Tempel przez prawie 3 tyg. "zebrało" 2 wpisy, a ten przegląd kilkanaście w 6 dni?
[28 kwietnia 2014]
[28 kwietnia 2014]
[28 kwietnia 2014]
[27 kwietnia 2014]
+ Phil, super, że mój tekst odpowiedział na Twoje zainteresowanie Vegą. Pozostaje mi życzyć Ci przyjemnego słuchania i wgryzania się w jej dyskografię - wiele z uroku jej muzyki odkrywa się z upływem czasu.
[27 kwietnia 2014]
Chyba sa duze szanse, ze autorce przytoczony przez Ciebie termin 'cos' mowi:
http://www.screenagers.pl/index.php?service=articles&action=show&id=149
[26 kwietnia 2014]
Bardzo dziękuję za przybliżenie dyskografii tej wokalistki. Miałem się zabrać za jej studiowanie, ale nie miałem pomysłu jak. Ten 'consumer guide' ułatwił mi sprawę.
Pozdrawiam.
[25 kwietnia 2014]
hahaha. I nadal nazywasz Skinny Puppy zespołem industrialnym?
Industrial Music for Industrial People - mówi ci to coś?
Dobra, nie będę sie już dalej pastwić....
[25 kwietnia 2014]
Solitude Standing i 99.9F° to najlepsze płyty Suzanne.
A tutaj dostały niemal najniższe oceny.
Jeszcze a propos nazewnictwa - jeśli Skinny Puppy to industrial, to Suzanne Vega to folk. Podobieństwa można owszem znaleźć ale gdzie Rzym a gdzie Krym.
[25 kwietnia 2014]
>wypowiedziane do Ani Szudek
ŁOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHOHO
[25 kwietnia 2014]
[25 kwietnia 2014]
GPO Slut - dzięki, może za Twoim przewodem wreszcie złączę się z muzyką prawdziwie industrialną :) Tak się składa, że znam dyskografie TG i EN, a niektóre z ich płyt szczerze lubię, czemu zresztą dawałam wyraz w poprzednich tekstach. Ale rzeczywiście zostawmy to, bo jak ja Ci nie udowodnię, że znam te dyskografie, tak Ty nie udowodnisz mi, że jest odwrotnie. Słuchajmy Suzanne Vegi, wtedy powinno stać się jasne, dlaczego oceniłam "99.9F" niżej niż jej pozostałe albumy.
GPO Slut, jeśli tekst nie sprawił Ci satysfakcji - no to oh boy, trudno. Może przynajmniej ta pomyłka Ci ją sprawiła.
Pozdro!
[25 kwietnia 2014]
[25 kwietnia 2014]
oj nie.
od samego początku aż do dziś skład zespołu tworzy duet Nivek Ogre i cEvin Key.
do pewnego momentu był z nimi ś.p. Dwayne Goettel, który zastąpił Wilhelma Schroedera (nagrał z nimi 1 płytę).
32 lata i tylko 1 zmiana w składzie. eeech....
zostaw już ten industrial skoro dałaś 99.9F° najniższą ocenę z wszystkich, poza ostatnią, płyt Vegi.
od razu widać, że nic nie kumasz w temacie industrialu.
nie każdy musi znać się na wszystkim - luz ;)
industrial to nie skinny puppy czy nine inch nails tylko throbbing gristle, einsturzende neubauten lub SPK.
poczytaj trochę.
[24 kwietnia 2014]
[24 kwietnia 2014]
[23 kwietnia 2014]
[23 kwietnia 2014]