Captain Beefheart

Zdjęcie Captain Beefheart

Każdy kto nie miał zbyt wiele wspólnego z dokonaniami Dona Vana Vlieta i jego zespołu, mógł być skonfundowany nagłym wysypem artykułów na jego temat, po śmierci w połowie grudnia 2010 roku. Bo po co pisać o zmarłym muzyku, który ostatni studyjny album wydał prawie 30 lat temu wybierając karierę malarską zamiast pisania nowych piosenek? Oczywiście świetnym materiałem dla spragnionych sensacji są burzliwe stosunki Beefhearta z kolejnymi współpracownikami, których miał traktować jak niewolników swojej wizji artystycznej. Na oddzielny artykuł zasługują teksty piosenek Vlieta, które w równym stopniu jak jego kompozycje, przysłużyły się opinii o nim, o człowieku, który wziął więcej LSD niż jakakolwiek inna chodząca po Ziemi istota. Ale, używając truizmu, najważniejsza w tym wszystkim jest po prostu muzyka. Ta natomiast brzmi unikatowo – Vlietowi udało się przenieść dokonania Ornette Colemana, Cecila Taylora czy innych pionierów free jazzu na grunt blues rocka, filtrując efekt przez szeroko pojętą psychodelię. Skrupulatnie dodawał tej mieszanki wachlarz innych wpływów, które sprawiały, że 12 albumów tworzących dyskografię Beefhearta, z pojedynczymi wyjątkami, jest wartych poświęcenia czasu i wysiłku percepcji. Stąd pomysł na poniższy przegląd, który, mamy nadzieję, pomoże wszystkim zainteresowanym twórczością Vlieta.

Zdjęcie Safe As Milk

Pierwszy album Dona Vana Vlieta dla współczesnego słuchacza to jedna z tych płyt, które kondensują ducha swoich czasów. Pozwalają doszukać się inspiracji, które we współczesnych czasach byłby dostępne każdemu rozgarniętemu eklektykowi z dostępem do internetu. Jednak w magicznych latach sześćdziesiątych tylko kilka zespołów jak Love czy United States Of America porwało się na tak wyraźny kolaż. Jednak w przeciwieństwie do nich Captain Beefheart jako bazę wybrał nie relatywnie świeży rock, ale korzennego, bagiennego bluesa. Dodając do niego afrykańskie rytmy i zaklęcia hoodoo jak w „Abba Zaba” czy osławiony theremin zamiast piły drwala, zapoczątkował trwające do dzisiaj muzyczne dyfuzje. Więcej, grając psychodeliczny rock osadzony w klimatach The Byrds, ale dodając do niego wagabundzki wokal Kapitana, wyrwał się z zaklętego kręgu radosnych kwasiarzy. Przyglądając się tej płycie z perspektywy ówczesnego odbiorcy piosenek o kwiatach we włosach, „Safe As Milk” musiało przede wszystkim wydawać się obskurne. Pomimo starannej produkcji, soulujących momentami wokali ten album to prawdziwie podmiejskie (wściekłość kontestującego tezę Timothego Leary’ego o odpadnięciu „Dropout Boogie”), przesiąknięte rozczarowaniem epoki granie. Nie najbardziej kultowa piosenka „Electricity” definiuje tą płytę, ale zaśpiewane z grymasem godnym Johnego Rottena „Plastic Factory”, prawdziwy blues z Delty, gdzie zawód swoim życiem, absurd i beznadzieja świata zastanego rozłazi się w kolejną na płycie mantrę „Where There’s Women”. Płyta gęsta jak pustynia po rozlaniu się na niej Wodnika razem ze swoją cudowną erą. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Strictly Personal

W tym miejscu zaczyna robić się dziwacznie. Do gry dołączają, zapomniane już współcześnie, ale niegdyś istotne czynniki takie jak montaż, produkcja płyty, reżyser dźwięku mający inną wizję. Na nagranie jest naniesione potwornie dużo efektów takich jak pogłosy, dźwięki puszczone od tyłu czy echa. Dla jednych może dodawać to narkotycznego charakteru, co niewątpliwie ma swój urok, jednak otwierający, nomen omen, „Ah Feel Like Ahcid” kierunkuje słuchaczy ponownie gdzieś na przeprawie rzecznej pomiędzy aligatorami Luizjany. Na drugiej płycie Captain Beefheart & His Magic Band przewartościowuje bluesowe podejście. Pozostając przy wyraźnie drapieżnej rytmice, zaczyna mieszać w sferze instrumentalnej – każdy instrument gra troszeczkę w inną stronę, co po dodaniu zniekształcających efektów daje efekt podążający w stronę etnomuzykologicznych nagrań terenowych Lennoxa z lat trzydziestych, przepuszczonych przez umysł czarnego marynarza nadużywającego opium. Na „Strictly Personal” jest bardzo dużo przestrzeni, a mimo to atmosfera przez całe trzydzieści osiem minut jest bardzo duszna. Słuchając drugiego na albumie „Safe As Milk” można postawić sobie pytanie o proporcje, gdy najpierw otrzymujemy motorycznego bluesa połączonego z szatańskim wokalem, który pod koniec rozjeżdża się w improwizowane odloty. Album dedykowany ludziom niepohamowanym w manipulowaniu gałkami konsolety. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Trout Mask Replica

Warto chodzić do szkoły, bo jak się potem okaże, Frank Zappa wyprodukuje i wyda Twój album (a i poudziela się gościnnie) – o ile mieliście szczęście się w tej szkole spotkać. „Trout Mask Replica” uchodzi za jedną z najlepszych i najbardziej wpływowych awangardowych płyt w historii, a jej finansowa klapa przydaje tej opinii jeszcze więcej kolorytu.

Poprzednie albumy Beefhearta i towarzyszących mu muzyków, swoje wariactwo skupiały w Van Vliecie, który nawiedzonym skowytem, chropowatymi zaśpiewami rodem z jaskini goblinów i surrealistycznymi tekstami rozsadzał blues-rockowe kompozycje. Owszem, był to blues-rock przepuszczony przez psychodelicznego ducha lat 60-tych i dostosowany do szamańsko-poetyckiej postaci Beefhearta, ale jednak dawał się przykroić do gatunkowych standardów. Pomimo dziwaczności zagrywek Magic Bandu, niejednokrotnie były to utwory na swój sposób przebojowe, których atrakcyjność dodatkowo napędzała charyzma lidera. Na „Safe As Milk” jest sporo chwytliwych momentów – utwór tytułowy, „Zig Zap Wanderer”, czy np. „Sure ‘Nuff ‘N Yes I Do” to ponadczasowe hiciory. Względna przystępność wczesnych kompozycji CB & TMB wynikała z dość łagodnego traktowania tradycji bluesa z Południa i łączenia jej ze świeżymi, rockowymi zagrywkami. Na „Trout Mask Replica” odnieść można wrażenie, że szaleństwo Vlieta rozlało się na cały zespół, dopingowany dodatkowo przez Franka Zappę. Efekt jest porażający.

Nawet jeśli jakiś numer z pozoru jest chwytliwy i podążający ścieżką poprzednich nagrań Beefhearta, to zawsze znajdzie się coś, co to wrażenie rozbija. Bodaj mój ulubiony numer z płyty, „Moonlight In Vermont” zaczyna się miłym riffem, niczym kolejna psych-rockowa kompozycja. Ale już za moment sekcja rytmiczna zupełnie łamie rytm, a po pewnym czasie dochodzi gitarowa solówka złożona z dysonansów. Zamysł „Trout Mask Replica” robi niesamowite wrażenie – nie mamy tu jednego elementu rozsadzającego konwencję (jak przy poprzednich albumach, gdzie był nim wokal), ale w zasadzie jeden element konwencję utrzymujący (jak np. bluesowa gitara), w otoczeniu pozornej inkoherencji. Free-jazzowe solówki przewijają się przez cały album, a sam Beefheart sięgnął po cały zasób instrumentów (m.in. po saksofon), by dodawać kolejne dysonanse. Przy każdym przesłuchaniu coraz lepiej rozumiemy szaloną konstrukcję i odnajdujemy te momenty, w których chaos i kakofonia w niesamowity sposób przechodzą w genialną kompozycję (obie części „Hair Pie”), albo odwrotnie – jak np. w „Fallin’ Ditch” – „normalna” kompozycja rozsypuje się na kakofoniczne szczątki. Zaskoczenie jest główną bronią „Trout Mask Replica”.

Surrealistyczne teksty Beefhearta znakomicie grają z awangardowym charakterem kompozycji i lubię myśleć, że człowieko-ryba z okładki jest narratorem albumu. Nie do przecenienia jest też rola Franka Zappy, który poza byciem producentem, przyjął na siebie także rolę opiekuna zespołu (i rzecz jasna pojawia się gościnnie w kilku utworach).

Historia powstawania „Trout Mask Replica” jest równie niesamowita, jak jego zawartość. Reżim prób (materiał ćwiczono przez rok!), perypetie ze studiem (pomysł nagrywania w domu upadł, choć jego strzępy w postaci obu części „Hair Pie”, trafiły w końcu na album), w końcu nagranie – ponoć w 6 godzin – tworzą odpowiednią, ocierającą się o dyskurs standardowej rockowo-awangardowej legendy, otoczkę. Bądźmy szczerzy – każda inna dla dzieła tego kalibru byłaby po prostu nieodpowiednia. (Paweł Klimczak)

Zdjęcie Lick My Decals Off, Baby

Kontynuacja eksperymentalnej ścieżki znanej z poprzednich albumów. Pomimo wielkiego kalibru tematycznego (zaangażowane teksty, często z pro-ekologicnzym przesłaniem) i brzmieniowego (odważniejsze rozwinięcie pomysłów z „Trout Mask Repilca”), „Lick My Decals…” osiągnął największy sukces komercyjny w Wielkiej Brytanii w karierze zespołu. Większość piosenek na tę płytę powstało jako fortepianowe improwizacje Vlieta, co zbudowało solidny fundament kompozycyjny.

To co różni „Lick...” od poprzednika to przede wszystkim różnorodność nie wewnątrz utworów, a na przestrzeni całego albumu. Przykładowo niedaleko free-jazzowego rozgardiaszu „Japan...” znajduje się konserwatywne w brzmieniu i kompozycji „One Red Rose That I Mean”. Jednak między nimi Vliet umieścił tytułowy utwór będący wystrzeloną w kosmos wypadkową jego umiłowania do staromodnego (już nawet 40 lat temu) bluesa i neurotycznej (również w 2011) kakofonii. Ciekawym zabiegiem jest też puszczenie rytmu dwoma torami jak np. w „Space Age...”, gdzie tworzony jest przez sekcję rytmiczną i... melorecytację Dona. Swoistym znakiem rozpoznawczym albumu są wszechobecne partie marimby – raz stanowiące wytchnienie w tym całym chaosie, a w innych momentach imitujące korek uliczny. I jakby tego było mało wielokrotnie możemy wyczuć taneczny feeling...

Co ciekawe, album przez długi czas był „białym krukiem” i zapewne właśnie to negatywnie przysłużyło się jego popularności na tle innych pozycji w dyskografii CB. Na szczęście od stycznia 2011 r. „Lick My Decals…” jest dostępny na Itunes i osobiście trzymam kciuki, by dzięki temu odzyskał status jednego z najważniejszych wydawnictw w twórczości Beefhearta.

Z ciekawostek: warto zapoznać się z „Woe-Is-Uh-Me-Bop” – surrealistycznym filmem promo z zespołem, owsianką i garnkami w rolach głównych. (Andżelika Kaczorowska)

Ocena: 7

Mirror Man

1971

Zdjęcie Mirror Man

Mam pewną słabość do „Mirror Man”, która może wynikać tylko z geniuszu Beefhearta i jego współpracowników. To przecież cztery utwory, którym bliżej do jamów, aniżeli standardowych kompozycji, jamów ciągnących się – jak w przypadku „Tarotplane” – czasami po 20 minut. A jednak, jest w tych utworach coś, co zmusza do ciągłych powrotów. Najłatwiej wskazać na genialność „Tarotplane”, w którym Beefheart poczyna sobie najśmielej, cytując stare bluesowe kawałki, modulując swój głos, pokrzykując, ba, nawet wyjąc, a wszystko w asyście instrumentalnych improwizacji. Słuchając tego utworu w kółko, można wskazać jakiś strukturalny pomysł, czy np. rewelacyjny główny motyw. Ale właśnie brak granic pociąga w „Mirror Man” najbardziej. Odnosi się wrażenie, że zespół po prostu nie chciał tych utworów skończyć, wciąż rzeźbiąc rewelacyjne bluesowe motywy, podbijane solówkami i szamaństwem Beefhearta. Jako że utwory z „Mirror Man” miały pierwotnie trafić na następcę „Safe As Milk”, to jest to dobry materiał poglądowy na moment, w którym zespół zaczął odchodzić od korzennego bluesa, na rzecz bardziej psych-rockowych elementów (do których na „Trout Mask Replica” dojdzie free-jazzowe podejście do solówek). To z jednej strony, a z drugiej – „Mirror Man” to album unikatowy w dyskografii Captaina Beefhearta i Magic Bandu, bo ani wcześniej (trzymając się ram 2-3 minut), ani później (stosując piosenkowe chwyty w latach 70-tych), nie nagrywali tak długich utworów. Utwory zarejestrowano w jednym podejściu, co tylko dowodzi jak sprawnym zespołem był Magic Band. Niemała w tym zasługa reżimu pracy, który zespół sobie narzucił, odbywając próby często i intensywnie. Co ciekawe, „Mirror Man” nie brzmi surowo, nie jestem też do końca przekonany co do eksperymentalnego charakteru materiału – to mimo wszystko kompozycje, z których znamy wczesnego Beefhearta, rozciągnięte do granic możliwości i ubogacone o jamowe improwizacje. Wciągająca płyta i materiał dokumentujący zmianę twórczego podejścia Captain Beefhearta i Magic Bandu z bluesowego na bardziej awangardowe. (Paweł Klimczak)

Zdjęcie The Spotlight Kid

Ten album nie zasłużył na sławę jedynego w dyskografii CB otwarcie krytykowanego przez samego Beefhearta. Pewnie ze względu na przystępność, Vliet tak sceptycznie do niego podchodził, ale i tak ciężko zgodzić się, że jest to zła muzyka. Ewidentnie nastąpiło zwolnienie tempa w porównaniu do poprzednich płyt, a w glorii powrócił blues. Jednak odpoczynek od rewolucji i najzwyklejsza chęć zarobku (kolektyw borykał się z problemami finansowymi i wydał tę płytę by temu zaradzić) czasem dają dobre efekty. Dawne inspiracje deltą Missisipi krzyżują się z fuzją funky i rock’n’rolla, czuć R&B, odzywa się także marimba. Natomiast druga część utrzymana jest raczej w estetyce chicagowskiego bluesa. Nie jest to do końca to za co pokochaliśmy Dona, ale za to interesujący skok w bok od eksperymentalnej natury kolektywu. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Clear Spot

Lata 70. to dla Beefhearta i jego muzyków moment zwrotu ku bardziej piosenkowym formom, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji i charakteru zespołu, któremu nigdy nie było po drodze z „normalną”, wygładzoną muzyką rozrywkową. Na „Clear Spot” zaskakuje zwrot ku soulowi i funkowi. Już opener „Nowadays A Woman’s Gotta Hit A Man” zaskakuje groove’ującymi dęciakami. W „Too Much Time” górę biorą zagrywki rodem z białego soulu (chórki?), po całym albumie rozsiane są hard-rockowe motywy, a i znalazło się miejsce dla nastrojowej i grzecznej kompozycji, czyli „My Head Is My Only House Unless It Rains”. Nad całym „Clear Spot” unosi się atmosfera niespójności, niemająca nic wspólnego z wrażeniem, jakie początkowo wywoływały awangardowe albumy Beefhearta. Wątpliwości może budzić wygładzone brzmienie płyty, za które odpowiadał duet Landee/Templeman. Sam mistrz ceremonii zwrócił się ku wokalnej ekspresji bardziej kojarzonej z funkiem i energetycznym soulem („Sun Zoom Spark” choćby) i chyba sporo w tej materii zawdzięcza Jamesowi Brownowi, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało.

Nie znaczy to, że „Clear Spot” jest albumem słabym. Za dużo tu przebojów i – mimo całej grzeczności – charyzmy Beefhearta. Nawet te nieszczęsne ballady, nijak mające się do reszty albumu, wychodzą obronną ręką dzięki melodiom i sprawnemu aranżowi. Znajdzie się coś w duchu starych dokonań zespołu, np. „Big Eyed Beans From Venus”. Największą bolączką pozostaną jednak utwory utrzymane w stylistyce z pogranicza hard rocka i bluesa, która później stanie się definicją złego smaku. Tego nie da się przykryć charyzmą, niestety.

Zwrot ku wygładzonej muzyce „zawdzięczać” możemy finansowej klapie „Trout Mask Replica”. Stąd bardziej mainstreamowi producenci, ballady i hard rock. Wszystko razem nie brzmi zbyt przekonująco, ale „Clear Spot” broni się pojedynczymi utworami i chyba tak trzeba tego albumu słuchać – wybiórczo. (Paweł Klimczak)

Zdjęcie Unconditionally Guaranteed

Tytuł należy interpretować jako ironiczną przestrogę przed tym albumem. Sam perkusista Art Tripp przyznawał w wywiadach, że po otrzymaniu kopii zespół był przerażony faktem, że każdy kolejny utwór jest coraz gorszy. I to nie jest kokieteria – ciężko nawet wymienić piosenkę wyróżniającą się choć odrobinę na plus. „Unconditionally Guaranteed” dowodzi przede wszystkim, że artysta głodny to niekoniecznie artysta płodny. Szczególnie, jeśli od dawna odczuwa się brak środków do życia. Zacięcie komercyjne wyrażające się w skłonności do ładnych, ale pustych melodii, zamiast eksperymentu, wylewa się z kolejnych tracków, a dobre wspomnienia związane z latami świetności Beefhearta sprawiają, że obcowanie z tym albumem jest naprawdę bolesne. To absolutnie najsłabsza rzecz w dyskografii. Lepiej zapomnieć o tym nieszczęściu. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Bluejeans & Moonbeams

Kontynuacja złej passy roku ‘74 z nowym składem, który zupełnie nie ogarniał vibe’u muzyki Vlieta. Niby jest ciut lepiej, ale wciąż zespół w kryzysie, bo jednak trudno zastąpić ludzi, którym lider przez lata fundował spartański trening. Dwie dobre piosenki „Observatory Crest” i „Party Of Special Things To Do” wiosny nie czynią, ale zdarzają się też utwory uważane za najgorsze w karierze Vlieta, popełniające grzechy „Unconditionally Guaranteed” – asekuranctwa i braku pasji. Próbować wyłącznie na własną odpowiedzialność. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Shiny Beast (Bat Chain Puller)

Vliet wraca do gry albumem odważnym, ale również czerpiącym z Sona House’a czy Roberta Johnsona. Po przerwie i transferze do Warner Bros. skład The Magic Band został odświeżony o ludzi podziwiających Beefhearta i rozumiejących język jego muzyki. Tepper (jak się później okaże najdłuższej współpracujący z Donem) i Redus grają na swoich gitarach intrygującą mieszankę bluesa, hard rocka i jazzu, a każdy instrument, nawet perkusja, buduje melodię na osobnym rytmie. Paradoksalnie, mimo tego, nie słyszymy niczego, co by przypominało free jazz – utwory są bardzo uporządkowane. Partie przeplatają się w płynny sposób, czuć dobrą współpracę zespołu, a jako swoista klamra działa melorecytacja Beefhearta. Swoją drogą trudno nie zwrócić uwagi na to, że pomysły z „Shiny Beast” (bardziej niż w przypadku innych albumów Beefhearta) antycypują ejtisową odsłonę Toma Waitsa. Dęciaki, jazzowy feeling, postać knajpianego barda, metalicznie, wręcz industrialnie brzmiąca perkusja... Zresztą Tepper współpracował również z autorem „Rain Dogs”. Nie ma przypadków. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Doc At The Radar Station

Przedostatni album Beefhearta to jego finalny wstrząs statusem quo ówczesnej muzyki. Słyszymy jak surowość blues-rocka niczym u Stonesów (np. „Sue Egypt” ) miesza się z iście wisielczą atmosferą, wyrażoną surrealistycznym melotronem i krzykami wprost z horroru („Making Love To A Vampire With A Monkey On My Knee”). Idzie to w paradzie z chwytliwością, czego najlepszym przykładem może być „Run Paint Run Run”, wyróżniające się również plemiennym rytmem. Partie gitar, szczególnie w dwóch utworach instrumentalnych, zdają się być tym co nie śniło się nawet największym gitarzystom w pięćdziesięcioletniej historii rocka. Sam Vliet w wieku 39 lat

wspiął się na wyżyny swoich możliwości kompozytorsko-aranżerskich – w takim „Dirty Blue Gene” początkowa frenetyczna gitara schodzi z drogi, by zrobić miejsce drugiej, z czasem wraca i stwarza z nią bogaty w ornamentykę dialog dwóch instrumentów. Równoważy go zmarnowany przez używki i kobiety głos Beefhearta. Nagromadzenie elementów wewnątrz kompozycji „na papierze” może wyglądać na zbyt gęste by dawało tzw. przyjemność słuchania. Ale „Doc At Radar Station” należy do tych albumów, które mimo swojej złożoności wchodzą w umysł odbiorcy jak nóż w masło. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Ice Cream For Crow

Ostatni album udał się Donowi. Mentalnie Beefheart jest już malarzem i to raczej ekspresjonistą abstrakcyjnym – nie jest tak poukładany jak na „Shiny Beast”, partie są zaskakujące, bardziej zbliżone do improwizacji niż zaplanowanej kompozycji. Każdy z muzyków ma chwilę by się wyszaleć – Vliet nie wymusza na nich swojej wizji, jak czynił w poprzednich etapach kariery. Tę wolność muzyków słychać w nagraniach. Takie „Hey Garland...” to totalny rozgardiasz, co świetnie kontrastuje z np. recytacjami „81 Poop Hatch”. I to działa, bo oprócz luzu „Ice Cream For Crow” to oda do stałych składników twórczości zespołu – atonalności i eklektyzmu, jak również, a może przede wszystkim, muzycznej kreatywności. I naturalnie oda do bluesa, oczywiście w ekscentrycznej interpretacji Beefhearta. Pozostaje jedynie pewien niedosyt, co by było gdyby „Ice Cream...” nie zamknął dyskografii Vlieta. Ale zdaje się, że także w tym tkwi siła tej płyty. (Andżelika Kaczorowska)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Sertoriusz
[12 marca 2013]
Bardzo, bardzo się cieszę, że podsumowaliście Beefheart'a.
Był wielki, a Trout Mask Replica - największa. Oprócz tego, co już powiedziano o muzyce na TMR, chcę dodać taką myśl (chociaż empirycznie nie sprawdzoną), że jest to chyba rekord świata w kategorii ilości użytych różnych słów na jednym, no dobra - dwóch krążkach.
Nie o to jednak chodzi - lubię myśleć, że techniki prania mózgu, hipnoza itp., aplikowane przez Beefheart'a Magic Band'owi, działają także na słuchacza. Na mnie osobiście - na pewno, na moją 3-letnią córeczkę też - kiedyś bawiła się sama i coś śpiewała, słucham zza drzwi, a tu: Gimme that old time religion....
Serdecznie pozdrawiam
Gość: niego niezalogowany
[4 kwietnia 2011]
Takich ludzi brakuje w polskim internecie.
Gość: gawroński
[4 kwietnia 2011]
(to mój ulubiony wpis na polskiej wiki btw)
Gość: kaczorowska nzlg
[4 kwietnia 2011]
@jakub - dzięki, dżizas, nie miałam o tym pojęcia, omówienie piosenka po piosence robi wrażenie, ale powiedzmy szczerze - to już lektura dla maniaków
Gość: jakub
[4 kwietnia 2011]
poczytajcie sobie, śmieszne as hell
Gość: jakub
[4 kwietnia 2011]
brak beefhearta w polskim internecie? http://pl.wikipedia.org/wiki/Trout_Mask_Replica
Gość: kaczorowska nzlg
[24 marca 2011]
Wielkie dzięki za cenne uwagi. z tymi cymbałkami to jakieś zaćmienie umysłu, bo już przy \"Spotlight Kid\" napisałam, że to marimba. W \"Woe Is Uh Me Bop\" faktycznie bardzo słychać tego ejtisowego Waitsa, ale zauważ, że \"Shiny Beast\" to jednak rozwinięcie tego konceptu na cały album (wciąż przed Waitsem, choć oczywiście nie odbieram mu jego kawałka tortu w historii muzyki, długo by pisać dlaczego). Co do \"Lick...\" - tak jak zaznaczyłam bardzo niedoceniany album. Utarło się, że Beefheart to głównie \"Trout Mask Replica\", \"Safe as milk\" i ewentualnie \"Doc...\", dość niesłusznie, po to też ten cały przegląd.
Gość: peemef
[24 marca 2011]
Świetny artykuł, dobrze napisany, no i jak powiedziano wcześniej - o Beefhearcie nigdy nie za dużo, szczególnie na naszym rodzimym podwórku. Od siebie dodam że "Lick My Decals..." uważam za lepszą, skondensowaną i bardziej dopracowaną wersję nieokiełznanej i przełomowej "Trout Mask Replica" i dla mnie to najlepsza płyta Beefhearta - szczerze polecam na początek, bo wejście w Trout Mask i zaakceptowanie jej od razu to - nawet po 42 latach od jej wydania - spory wyczyn. Warto było jeszcze dodać że Safe As Milk to bodajże pierwsza bądź druga płyta na ktorej udzielał się młodziutki Ry Cooder, a co do Waitsowych inspiracji Beefheartem - utwór "Woe Is Uh Me Bop" to klasyczne skondensowane brzmienie Waitsowych eighties. Aha, i ten instrument to marimba, a nie cymbałki.
Gość: insidejoker
[22 marca 2011]
no, popieram
Gość: Crausus
[21 marca 2011]
super, że pojawił się ten przegląd, tak istotny muzyk, a totalnie niepopularny w tym kraju
Gość: tmwwth
[21 marca 2011]
ja również
Gość: pszemcio
[21 marca 2011]
polskojęzyczna siec potrzebuje tekstów o tym gosciu jak wody, więc się cieszę

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także