Taylor Swift
Shake It Off
Podoba mi się konkret, z jakim popularna „Taylorka” (trochę jak „Santorka” albo „Whitneyka”) weszła w temat nowej płyty – bez kilometrów zbędnych teaserów, trailerów, tego całego sztucznego i pozorowanego pompowania balonika, które u nikogo już dziś nie wywołuje niczego poza ziewaniem. Jest informacja o nowym albumie, jest numer, jest klip – i to nie jakieś tam lyric video, a pełnoprawna produkcja. Ktoś tu szanuje nasz czas, fajnie.
„Red”, które w swoich całkiem licznych, szczytowych momentach, było naprawdę doskonałym popowym krążkiem, po raz pierwszy sygnalizowało tak mocne gwiazdorskie aspiracje Swift. Jeśli „1989” ma być wzmocnieniem tej tendencji (takie są zapowiedzi), to należałoby założyć, że punktem wyjścia dla brzmienia piątego longplaya Taylor będą te najbardziej komercyjne fragmenty poprzedniczki: „I Knew You Were Trouble” i „22”. Zresztą nieprzypadkowo team Swift–Max Martin–Shellback, odpowiedzialny za trzy duże single z „Red”, ma stanowić o fundamencie tego albumu.
Teoretycznie sytuacja jest z góry wygrana. Mamy dwóch profesorów komercyjnego popu, wspartych rozkwitającym songwriterskim talentem Swift (a mówi się, że w creditsach ma jeszcze zagościć m.in. Ryan Tedder, też nie ułomek). Oznacza to pewnie całkowitą alienację dawnego, countrowego fanbase’u Taylor, który już na „Red” poza okruchami w rodzaju „Stay Stay Stay” czy kilku balladek nie znalazł dla siebie zbyt wiele. Jednocześnie oferuje cały kalejdoskop możliwości, który może wynieść Taylor do roli największej popowej gwiazdy świata, choć oczywiście nagła ekspansja na obce terytoria grozi też wstąpieniem na minę.
Na razie jest przynajmniej obiecująco. „Shake It Off”, z początku trochę niepozorne i chyba za długie, zażera coraz mocniej z każdym kolejnym przesłuchaniem, ujawniając masę drobnych hooków, które cały czas utrzymują tempo numeru. To typ skocznego, bardzo lekkiego popu, w którym spotyka się teen-popowa krzykliwość a la Avril Lavigne, rapowany mostek w tradycji Salt-n-Pepa i świadome odczytanie ostatnich sukcesów Pharrella. Nie jest to może moja ulubiona piosenka Taylor Swift – przynajmniej jeszcze nie – ale wygląda jak początek absolutnie triumfalnego pochodu. Jeżeli nie mogę się doczekać końca października w sierpniu, to o czymś świadczy.
Komentarze
[30 stycznia 2024]