Mela Koteluk
Wielkie nieba
A ja lubię Melę Koteluk. Nie uwielbiam, nie śnią mi się jej piosenki po nocach, nie powiesiłbym sobie jej plakatu nad łóżkiem, ale warszawska artystka wydaje mi się postacią niezwykle sympatyczną i pozytywną. Zdaję sobie sprawę, że to niezbyt popularna opinia wśród tej najbardziej świadomej muzycznie części blogosfery: Koteluk osiągnęła bardzo wiele, być może obiektywnie ZA wiele i odrobinę na kredyt. Nie ociera się to jeszcze na szczęście o poziom histerii na punkcie Moniki Brodki, nagradzanej w rankingach na płytę roku za nagranie dwóch utworów, czy Ani Rusowicz, laureatki czterech Fryderyków, która specjalizuje się w naśladowaniu własnej matki, co może litościwie przemilczmy. Łatwo jednak zrozumieć szum wokół Meli – dziewczyna to zdolna, ładna i wykwalifikowana, a do tego wstrzeliła się w martwe pole pomiędzy pierwszą z wyżej wymienionych a Nosowską. W każdym razie te dość oczywiste współrzędne artystyczne miały na pewno zastosowanie w przypadku debiutanckiego „Spadochronu”. Teraz Koteluk jakby postanowiła udowodnić, że jest czymś więcej niż tylko wypadkową kilku dobrze znanych piosenkarek i przygotowała swoją najlepszą jak dotąd piosenkę – przebojową, lekką, nieco tropikalną, z frywolnym groove’em, jakiego nie powstydziłaby się królowa tego rodzaju grania w rodzimym wydaniu, Ewa Bem. „Fajnie, naprawdę fajnie”.
Komentarze
[18 sierpnia 2013]
[15 lipca 2013]
[15 lipca 2013]
[15 lipca 2013]