Washed Out
It All Feels Right
W przeciwieństwie do Chaza Bundicka – specjalizującego się w tworzeniu osobnych, artystycznych mikroświatów w obrębie kolejnych albumów do tego stopnia, że można mówić o osobnym projektowaniu każdej z płyt – jego dobry znajomy Ernest Greene zdaje się modyfikować swój styl jedynie powierzchownie. Wszystko to, co w propozycji zwiastującej drugi album Washed Out może wydawać się nowe, rozgrywa się na poziomie aranżacji – organicznego kalejdoskopu ciepłych, soft-rockowych brzmień, rozbujanych delikatną pulsacją reggae. Stwarza to pozory większej szlachetności, oddalonej o lata świetlne od „chamówy” chillwave’owej metody twórczej wywodzącej się z post-plądrofonicznej szkoły ctrl+c/ctrl+v. W gruncie rzeczy kompozycyjnie mamy do czynienia z tym samym, co Greene proponował już przed czterema laty na kasecie „High Times” – rozmytą, senną melodyką o bardzo linearnym przebiegu. A kto się nie rozwija, ten się cofa – piosence zdecydowanie brakuje więc świeżości i witalności, którymi wabiły nas konie pociągowe wczesnych wydawnictw Washed Out. Patrzę na śliczną, kolorową identyfikację wizualną albumu „Paracosm” – od okładki po tekstowe wideo – i ciśnie mi się na usta argument, którym sceptycy zbywali hipnagogiczny hype w początkach mody na takie granie: że to atrakcyjnie opakowana pustka muzyczna. Paradoksalnie, im pewnie dziś spodoba się nowe Washed Out, a ja pokręcę na nie nosem, powracając do hymnicznych motywów „Feel It All Around”, „Belong” czy „New Theory”. Jak co lato.