Adele
Hello
Począwszy od pani przedszkolanki, a na tzw. wyższych autorytetach skończywszy, ludzie powtarzają truizm o wyjątkowości każdego człowieka. Od nudnej niepowtarzalności ciekawsza wydaje się jednak nieoczywista powtarzalność, czyli to, jak wchodzimy w rozmaite role, nieświadomie przymierzamy kostiumy, jak nagle uświadamiamy sobie, że wśród naszych gestów, słów i zwyczajów wyglądamy groteskowo i czujemy się mało komfortowo, niczym ktoś stojący w ciasnej szafie pełnej zużytych ubrań. Ten temat, w oczywisty sposób łączący się z funkcjonowaniem każdego artysty, dotyczy dziś niemal wszystkich twórców muzyki popularnej. Przyzwyczailiśmy się do tego, że żyjemy w czasach walki revivalu z post-czymś, że nic nowego pod lustrzaną kulą... Podobieństwo brzmienia, melodii, rozwiązań aranżacyjnych to jedna sprawa, o której zazwyczaj dużo się pisze. Czymś innym jest jednak powtarzanie określonej roli, którą ktoś już odegrał w historii popkultury.
Myśląc o wielu nagrywających dziś postaciach, mam wrażenie, że ich funkcja czy też sytuacja, jaką tworzą wokół siebie swoją muzyką, już kiedyś miała miejsce, co przecież nie zawsze jest wadą. Kendrick Lamar, choćby postrzegał siebie jako spadkobiercę Tupaca, jest dziś przede wszystkim nowym Sufjanem Stevensem – piekielnie zdolnym i inteligentnym poetą, a jednocześnie jakby managerem wielkiej, epickiej amerykańskiej tradycji; pieszczochem krytyków, wybierającym z archiwum dźwięków fenomenalne rozwiązania. Beyoncé Knowles, choćby widziała w sobie postać w rodzaju Etty James, od jakiegoś czasu gra na scenie rolę, z której lata temu, chciałem powiedzieć wyrośli, ale napiszę: wytetryczeli, muzycy U2. Rolę zewsząd słusznie docenianego, a jednocześnie zapełniającego stadiony superproduktu, będącego trochę sztuką, trochę zabawą, a jednocześnie jeszcze wciąż jakoś przekonującą, nieśmieszną (uwaga wielkie słowo) misją. Przykłady można mnożyć. Dlaczego mówię o tym wszystkim w kontekście nowego singla Adele? Otóż w galerii powtarzanych gestów, scen, sytuacji, od jakiegoś czasu widzę autorkę „21” w bardzo określonym miejscu – na pokładzie Titanica (ech, gdyby dało się nakręcić sequel kinowego przeboju lat dziewięćdziesiątych, jestem przekonany, że to Brytyjka śpiewałaby promujący go hit). Otoczona orkiestrą specjalistów od brzmienia, bezpiecznego wizerunku, a może i nawet od odpowiednio przedświątecznej daty wydania albumu, śpiewa kawałki takie jak „Hello”, zmierzając w stronę góry lodowej albo innego Las Vegas.
Komentarze
[24 grudnia 2015]
[13 listopada 2015]
[12 listopada 2015]
[5 listopada 2015]
[4 listopada 2015]
[4 listopada 2015]
okej może i to jest jedyny serio "mierzalny" czynnik. poza kwestią: czy piosenka zawiera jakiekolwiek elementy nie tak często spotykane w innych współczesnych piosenkach pop, jakiś szczególnie sprytny zabieg aranżacyjny lub zestawienie melodii z akordami, itp. Melodię która zostaje w głowie w taki sposób jak w głowie zostają przeróżne znane światu melodie popowe. Wiadomo, że gdzieś tam jest to subiektywne, ale często po prostu wystarczy mieć dobre punkty odniesienia żeby stwierdzić: o, to jest coś. Albo: noo, to już słyszałem milion razy w innych piosenkach. I to jest coś co może potwierdzić wielu podobnie osłuchanych ludzi, więc jest tu jakiś obiektywizm.
subiektywnie mówiąc, to szczerze nienawidzę tej estetyki, tych patetycznych refrenów (jak z najbardziej kiczowatej hollywoodzkiej produkcji, props za skojarzenie z Titanikiem chociaż "My Heart..." trzy razy ciekawsze), "głębokiego" fortepianu grającego te banalne akordy, "głębokiego" wokalu, elementu rnb jeszcze w tym wszystkim.
ciekawy tekst, btw
[4 listopada 2015]
[3 listopada 2015]
Polemizowałbym. Obiektywne porównanie jedynego mierzalnego czynnika http://www.huffingtonpost.com/2014/05/20/top-artists-vocal-range_n_5357698.html A co do reszty to można się kłócić
[3 listopada 2015]
[3 listopada 2015]
szkoda czasu!
[3 listopada 2015]