„Uparłam się, robiłam swoje”

Obrazek „Uparłam się, robiłam swoje”

Przy okazji pracy nad „Polskimi Piosenkami Wszech Czasów”, Pawłowi Sajewiczowi udało się namówić do rozmowy samą Krystynę Prońko. Oto zapis tej interesującej konwersacji.

Denerwuje się pani, kiedy w wywiadzie padają pytania o „Jesteś lekiem na całe zło”, „Małe tęsknoty” lub „Psalm stojących w kolejce”?

Nie, nie denerwuję się, uśmiecham się. Do tego dochodzą jeszcze „Papierowe ptaki”, „Niech moje serce kołysze ciebie do snu”, „Deszcz w Cisnej”.

Dziennikarze mogliby pytać o utwory pani autorstwa, a pytają o kompozycje Marka Stefankiewicza czy Wojciecha Trzcińskiego, które pani wykonywała.

Proszę pana, mam wrażenie, że ich to nie interesuje. Ich interesuje co jest na listach przebojów i to, co oni sami lubią. Nie dociekają ani autorstwa muzyki, ani autorstwa tekstu.

W latach 70. i 80. niewiele polskich wokalistek umieszczało na albumach swoje piosenki. Nie robiły tego ani Ewa Bem, ani Anna Jantar.

Ja zaczęłam komponować znacznie wcześniej niż śpiewać. Tylko, że tak się poukładało, że na początku lat 70. poznałam ludzi już wdrożonych w kompozycję bardziej ode mnie i sama to zarzuciłam – okazało się, że mam co śpiewać. Później trochę mi się nie chciało, ale w końcu doszłam do wniosku, że nie komponując tracę. Uznałam, że moje piosenki nie są wcale gorsze od tych, które otrzymuję. Aczkolwiek w zespole – Koman Band, gdzie głównym kompozytorem był Janusz Koman – koledzy nie byli zachwyceni. Byli zapatrzeni w Janusza, a Janusz nie dopuszczał obcych kompozycji, prawie żadnych.

Na pani pierwszej płycie, z 1975 roku, chyba wszystkie utwory były jego autorstwa.

Tam był też Krajewski, była Gärtner. Ale to jedna z nielicznych sytuacji kiedy Janusz zgodził się na coś takiego. W jego interesie było, żeby na płytach znalazło się jak najwięcej jego rzeczy. A wtedy płyty sprzedawały się znacznie lepiej niż teraz i bywało, że kompozytorzy zarabiali całkiem przyzwoite pieniądze. W każdym razie, w końcu nazbierało mi się tych utworów trochę i poumieszczałam je na różnych albumach. Ale to już było pod koniec lat 70., kiedy moje kompozycje zaczęły egzystować życiem własnym. I dobrze! Bo one ewidentnie odróżniają się od innych, które śpiewam.

Czy to, że w 1979 roku skończyła pani studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach skłoniło panią do powrotu do własnej twórczości?

Jeśli tak, to miało to minimalny wpływ. Te tematy istniały już wcześniej, a studia w Akademii Muzycznej były studiami wokalnymi. Kierunek to był Jazz i Muzyka Rozrywkowa, ale specjalizacja piosenka. Komponowanie zawsze traktowałam jak działalność poboczną. Komponuje kiedy mam potrzebę, bo tekst mi się podoba, bo ktoś chce żebym coś napisała, ale specjalnie się na to nie napinam i przyznam szczerze, że trochę mi się nie chce, choć czasem te moje kompozycje szybko powstają.

Studia rozpoczęła pani już po nagraniu pierwszej płyty. Powiedziała pani kiedyś, że środowisko muzyczne przyjęło tę decyzję z zaskoczeniem.

Tak, dokładnie. Dla mnie wybór był naturalny, bo na studia zaciągnął mnie mój brat. Uczelnia potrzebowała wokalistki bez dorobku, a ja dopiero zaczynałam. Tworzył się nowy kierunek, Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, powstawały różne nowe przedmioty, m.in. big band i trzeba było, żeby ktoś w tym big bandzie śpiewał. No i znaleźli mnie! Skończyłam te studia przed czasem i z wyróżnieniem. W ‘75 roku na egzaminy do Katowic jeździłam taksówkami z Festiwalu Opolskiego i z powrotem, bo pociągi autobusy jechały za długo. Trochę to kosztowało, ale trudno – dostałam się na studia śpiewając między innymi piosenkę, którą śpiewałam również w konkursie w Opolu, „Niech moje serce kołysze ciebie do snu”. Przez następne dwa lata nic prawie innego nie robiłam tylko studiowałam.

Profesjonalną karierę zaczęła pani w 1970 roku. Współpracowała pani wtedy z Czesławem Niemenem, Skaldami, Czerwonymi Gitarami.

Przed rokiem ‘70 powstał w Gorzowie amatorski zespół Refleks, złożony z moich braci i kolegów z podwórka. Część tego zespołu, w tym ja, przeszła potem do grupy Respekt prowadzonej przez Antka Kopfa i pierwszą profesjonalną trasę zagraliśmy jako support Czesława Niemena. Cześkowi spodobał się chórek, który był w Respekcie, i szybko zaangażował nas do śpiewania w swojej części koncertu. Wkrótce Respekt się rozpadł, ale chórek pozostał, i my współpracowałyśmy jeszcze przez jakiś czas z Czesławem . W grudniu ‘70 roku on zaprosił nas do nagrania podwójnego longplaya, „Czerwony Niemen”, na którym zaśpiewałyśmy w kilku utworach, w tym „Italiam, italiam”. Wykonywałyśmy go z nim przedtem na koncertach.

Wcześniej z Niemenem śpiewały Alibabki, więc miały panie wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Alibabek było sześć, a myśmy we trzy brzmiały jak sześć Alibabek! Co było zasługą Antka Kopfa, bo to on dobrał te głosy.

Jak pani wspomina środowisko muzyczne z początku lat 70.?

O ile z Czesławem współpracowałyśmy głównie w Polsce, to ze Skaldami i Czerwonymi Gitarami na wyjazdach. To były trasy koncertowe organizowane przez Pagart, który robił całe programy wysyłane do Związku Radzieckiego czy Bułgarii, a w tych programach trzeba był oprócz głównej gwiazdy, zapełnić jeszcze pierwszą część. I myśmy w tej pierwszej części miały swoje wyjście. Śpiewałyśmy dwie albo trzy piosenki, a potem jeszcze chórki dla Skaldów (bo Czerwone Gitary chórków nie miały). To były długie trasy, trwały minimum dwa do trzech miesięcy. Później, w ‘78 roku pojechałam do Związku Radzieckiego ze swoim zespołem i musieliśmy dźwignąć cały koncert bez supportu. I to też były trzy miesiące plus dwa tygodnie w samym Leningradzie.

Czy to była jedna z tych tras, na których polskiego artystę traktowano jak Beatlesów czy Stonesów?

No, można tak powiedzieć, bo sale zawsze były pełne – oni jakoś to załatwiali. Ja nie wiem czy myśmy tam byli znani, czy robiono reklamę czy cokolwiek innego, ale faktem jest, że sale były pełne. A w Leningradzie sala koncertowa miała parę tysięcy miejsc. Myśmy do niej przez dwa tygodnie, na nasze koncerty, chodzili na piechotę, bo było tak blisko. A, na owe czasy Leningrad, dzisiaj Sankt Petersburg, to bardzo piękne miasto.

Kończąc studia w 1979 roku, na egzaminie dyplomowym zaśpiewała pani piosenkę Otisa Reddinga.

„Sitting On The Dock Of The Bay”. Bardzo mi się ten numer podobał, choć mam dzisiaj wrażenie, że średnio go wtedy wykonałam.

Muzyka z pani pierwszego albumu, nagranego z Januszem Komanem, też była osadzona w soulowej tradycji amerykańskiego południa.

Bo myśmy się fascynowali tamtą muzyką. Docierało do nas jej niewiele, ale jak już docierało, to jakoś ją przetrawialiśmy i przetwarzaliśmy.

Korzenny soul to nie był typowy wybór dla polskich muzyków w tamtych czasach.

Z Komanem uparliśmy się, że będziemy robić swoje i chyba dobrze na tym wyszliśmy.

Obiegowa opinia jest taka, że czarnej muzyki w Polsce było niewiele, niewiele się jej grało i niewiele wykonywało.

Bo takie brzmienia do nas nie docierały. I były niezrozumiałe dla znacznej części publiczności, jeśli nie większości. Próbowaliśmy jakoś przetworzyć to na własny sposób i ja nie nazwałabym tego czarną muzyką, ale inspiracją dla naszych działań. Ja osobiście szukałam tego typu repertuaru, do słuchania, przede wszystkim. Bo śpiewając nie chciałam niczego ani nikogo kopiować, bo co ja będę powtarzać cudze emocje – takie było moje podejście. I uważałam, że było prawidłowe, ale wiele osób, i to osób z branży, tego nie rozumiało. Dziwili się o co nam w ogóle chodzi, a my się upieraliśmy, że będziemy sami sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Pamiętam taką sytuację, jak trzeba było pójść do radia zaprezentować repertuar, który chcieliśmy nagrać. Pan redaktor Wroński wziął teksty, przeczytał, potem poprosił, żebyśmy to wykonali. Ja zaśpiewałam piosenkę „Ciemności złote, ciemności srebrne”, a to jest strasznie ponury numer. I pan redaktor zapytał: „No dobrze, ale kiedy ja to puszczę? Na wszystkich świętych?”. A ja mówię: „No właśnie. To przecież też jest dzień do słuchania muzyki”. Potem zaśpiewałam jeszcze „Papierowe ptaki” i zostaliśmy zaproszeni do nagrania. I to były pierwsze nagrania Koman Bandu.

Kiedy porównuje się ówczesne dokonania sceny rockowej z podszytą soulem muzyką Ewy Bem czy pani, okazuje się że ten soulowy repertuar dziś broni się lepiej.

Bo on jest sensowny, w dalszym ciągu ma potencjał i nawet po przeróbce wciąż siedzi w nim energia.

Na początku lat 80. u pani, tak jak u rockmanów, pojawiła się nuta antysystemowego buntu.

I to nie jedna. Jeszcze przed „Psalmem stojących w kolejce” była „Wielka zima”. Zresztą niektóre z piosenek antysystemowych do dzisiaj leżą na półce w radiu i nikt ich jeszcze nie odgrzebał.

To było wybicie się na muzyczną niepodległość? Mniej więcej w tym samym czasie ukazał się pierwszy singiel, na którym znalazły się Pani kompozycje.

Pierwszy singiel na którym były moje kompozycje był w 1970 r., nagrany z grupą „Respekt” i miał taki sam tytuł. Potem długo nic nie komponowałam, zajmowało mnie śpiewanie. Obudziłam się do ponownego komponowania pod koniec lat 70.Wtedy po prostu robiłam swoje. Akurat nadarzyła się możliwość nagrania płyty i dlatego te utwory powstawały. Inaczej pewnie leżałyby w szufladzie, tekst osobno, muzyka osobno. Ale nigdy nie miałam myśli, że będę wybijać się na niepodległość.

Do informacji o tych piosenkach trudno dziś dotrzeć, więc można snuć wizje, że stał za nimi wielki artystyczny plan.

Wiele jest takich rzeczy, o których nie wie się jak powstawały, ale myślę, że to nie jest takie ważne, bo odkąd powstały, to mówią same za siebie. Gdyby nawet całej tej historii, którą panu opowiadam, nikt nie znał, one i tak by funkcjonowały. Ale nigdy nie było tak, że komponując je, myślałam co z tego wyniknie, jakie wielkie halo i kto padnie na kolana z wrażenia. My po prostu chcieliśmy grać, nagrywać. Pojawiały się propozycje, żeby nagrać płytę, zrobić nagrania do archiwum radiowego albo program telewizyjny, więc szukaliśmy repertuaru, który by dobrze brzmiał w moim wykonaniu. W tym repertuarze znalazły się piosenki, które sama wymyśliłam i to było dla mnie bardzo niekomfortowa sytuacja, bo wczesne kompozycje śpiewa mi się bardzo trudno. Musi minąć czas, abym nabrała do nich dystansu. Muszę je zostawić na jakiś czas i potem do nich wrócić. Nawet ostatnio nagrywałam piosenkę, która nosi tytuł „Wpadłam tu” To jest numer, który ma ze dwa lata. Poprosił mnie Jerzy Masłowski, żeby zrobić do tego muzykę, no to zrobiłam. Nagrałam to w zupełnie przypadkowej wersji, nie ja ją aranżowałam. I dopiero w ubiegłym roku, latem, znaleźliśmy z pianistą Przemkiem Raminiakiem, właściwe tempo, brzmienie, styl dla tej piosenki. Teraz dopiero jestem z niej na tyle zadowolona, to tak ma być i tak ma brzmieć. Zrobił się z niej walczyk jazzowy, a pierwotnie to było coś na trzy-czwarte, ale czy jazzowe, czy popowe, czy soulowe, wtedy nie wiedziałam. Dopiero po jakimś czasie, po iluś wykonaniach, znaleźliśmy brzmienie, ale minęły dwa lata! I to jest pierwsze nagranie „Wpadłam tu”, o którym mogę powiedzieć „tak ma być”.

Na początku lat 90. zrezygnowała pani ze współpracy z wytwórniami i zaczęła działalność na własną rękę. Czym to było podyktowane?

Chęcią działania na własną rękę!

Chodziło o niezależność artystyczną czy ekonomiczną?

O swobodę i niezależność bez względu na to co się miało dziać. I myślę, że to był bardzo słuszny wybór.

Nie ma pani wrażenia, że w efekcie pani muzyka trafiała przez ostatnich kilkanaście lat do dużo mniejszego kręgu odbiorców niżby mogła?

Oczywiście, że mam! Ale mnie to specjalnie nie przeszkadza. Poza tym ja tego aż tak nie odczuwam – cały czas gram koncerty i widzę jaka jest publiczność. To nie są sami staruszkowie albo ludzie w średnim wieku. Przekrój jest bardzo interesujący i różnorodny, i jest bardzo wielu młodych ludzi. W ‘95 albo ‘94 prowadziłam z moim ówczesnym partnerem hurtownię muzyczną, mieliśmy różne płyty. I kiedyś „przyłapałam” mojego pracownika, człowieka mniej więcej w pana wieku, który z zamkniętymi oczami siedział i słuchał mojego albumu. Coś w tym jest, jego nikt nie zmuszał. Takich sytuacji jest dużo, inaczej bym nie przetrwała, a ja uważam, że sobie całkiem nieźle radzę.

Miała pani kiedyś pomysł, żeby współpracować z producentem z młodszego pokolenia? Maryla Rodowicz nagrała parę lat temu płytę z Andrzejem Smolikiem i ta płyta została całkiem nieźle przyjęta.

Mnie to w ogóle nie interesuje. Poza tym uważam, że „producent” to jest trochę za dużo powiedziane. Bo cóż producent? Co producent może z utworu wyciągnąć albo w nim schować? Jak artysta jest dobry, ma pomysł, to sam potrafi uzyskać taki efekt, o którym producent nie będzie miał zielonego pojęcia.

Są przecież albumy uważane dziś za klasyczne, na których wkład producenta jest niezaprzeczalny.

Dużo w nich emocji?

Trudno powiedzieć, żeby w „The Wall” Pink Floyd nie było emocji.

A który to był rok?

‘79.

Ale to się wtedy nie nazywało „producent”.

Na zachodzie tak się właśnie nazywało. Bob Ezrin, który produkował „The Wall” był już wtedy fachowcem o uznanym dorobku. I on pomógł zespołowi uzyskać finalny efekt, który bardzo różni się od znanych taśm demo.

Jeśli się przynosi producentowi motyw muzyczny, albo wiele motywów i się nie wie co z nim zrobić, nie ma pomysłu jak to ma zabrzmieć, to wtedy taki ktoś jest potrzebny. Ale jak się ma to wszystko i wiadomo co się chce osiągnąć, to po co producent? Ale dystans do własnej twórczości jest niezbędny lecz często trudny do osiągnięcia.

Pani zawsze od początku wie co chce osiągnąć?

Nie, ale u mnie to trwa dwa lata. Tak jak panu powiedziałam, czekam aż numer dojrzeje, popełniam błędy, ale ja wolę taką metodę popełniania błędów niż jakbym się miała poddać czyimś sugestiom, przegadywaniu wszystkiego. Mnie to nudzi, denerwuje i nuży.

Gdyby dzisiaj przyszedł do pani młody muzyk i powiedział: „Mam kilka piosenek, w których zabrzmiałaby pani świetnie”, to co by mu pani odpowiedziała?

Posłuchałabym tych propozycji i sprawdziłabym te piosenki.

Coraz więcej takich artystów sięga do tradycji polskiego popu, do tych nagrań podszytych jazzem i soulem.

No, to bardzo cenne. Młodzi ludzie szukają czegoś, czego nie słychać w radiu, chcą być autentyczni, chcą żeby to było ich, a nie chcą powtarzać ciągle tych samych utworów. Między innymi z tych powodów kilka lat temu nagrałam płytę z piosenkami z lat 50. i 60. Ja tego słuchałam w radiu, będąc dzieckiem, a ponieważ miałam cały zestaw powycinanych z gazet nutek – bo wtedy się w gazetach drukowało takie prymki z funkcjami lub bez – to zaczęłam w nich grzebać. A resztę zrobiliśmy z zespołem sami, na próbach w domu. Ale widzi pan, to też jest taki proces, że jak się w nim coś przyspiesza, to traci utwór, traci nagranie, bo coś się robi na siłę i to słychać. I tak samo, jeśli jest rzeczywiste zainteresowanie i coś rzeczywiście pobudza emocje, to też słychać.

A tym młodym ludziom, którzy dzisiaj nie mogą posłuchać pani płyt z oryginalnych nośników – bo nie ma reedycji – a chcieliby i są zainteresowani, to co by pani powiedziała?

Proszę pana, a niech robią co chcą. Ja nie mam na to żadnego wpływu, żadnego. A jeśli to ma służyć jakiejś misji, że oni poznają lepiej inny repertuar niż ten, który jest w radiu czy w telewizji, to niech to robią. Jest ogromna ilość muzyki, z historią, do posłuchania, może coś z tego wyniknie.

Paweł Sajewicz (15 października 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kaman
[14 listopada 2012]
A kiedy wywiad z Anką Jurksztowicz i Zdziśką Sośnicką?
Gość: pszemcio
[18 października 2012]
sorki za styl ale w pośpiechu piszę
Gość: pszemcio
[18 października 2012]
skaldowie wydają cała swoją dyskografię na nowo, z mnóstwem dodatków i w niezłych oprawach graficznych (obszerne opowieści o płycie w książeczkach). Nie szukaj ich w Empiku tylko na stronie zespołu. Jest ich faktycznie kilka ale dlatego że własnie trwa ich wydawanie, ale docelowo będzie to chyba cała dyskografia
Gość: y
[17 października 2012]
no tak, np. Maanam czy Republika mają ładne reedycje. ale Skaldowie trochę za mało albumów studyjnych wydali na CD, i na dodatek drogie. mają trochę składanek, tylko mnie strasznie denerwują te g*wniane serie "złota kolekcja", itp. ogólnie rzecz biorąc to jeśli chodzi o mniej znane polskie nagrania, to sytuacja jest nieciekawa
Gość: pszemcio
[17 października 2012]
nie wiem jak to jest z tymi reedycjami, bo np. Skaldowie całe swoje archiwa przetrzepują i kapitalne reedycje robią
Gość: słuchacz
[16 października 2012]
Nie ma reedycjii bo Polskie Radio, dla którego 90 % nagrań było robione , z których potem powstawały longplaye wydawane przez WIFON ,zachowuje się jak pies ogrodnika.
Samo nie wydaje i innym nie daje .A jak się próbuje rozmawiać na ten temat to stawia warunki nie do przyjęcia.
Gość: y
[16 października 2012]
nie ma reedycji, nie ma reedycji... taka jest prawda - tylko ten najbardziej znane albumy są wydawane na CD, a reszta nie
Gość: gg1
[16 października 2012]
niełatwa to chyba była rozmowa, ale wyszło świetnie
Gość: Tomek
[16 października 2012]
Dobry wywiad!
Gość: pszemcio
[15 października 2012]
"Są przecież albumy uważane dziś za klasyczne, na których wkład producenta jest niezaprzeczalny.
Dużo w nich emocji?
Trudno powiedzieć, żeby w „The Wall” Pink Floyd nie było emocji.
A który to był rok?
‘79.
Ale to się wtedy nie nazywało „producent”.
Na zachodzie tak się właśnie nazywało. Bob Ezrin, który produkował „The Wall” był już wtedy fachowcem o uznanym dorobku. I on pomógł zespołowi uzyskać finalny efekt, który bardzo różni się od znanych taśm demo."

Szacun, że z pomnikiem z pozycji klęczącej nie rozmawiałeś. Kawał dobrej roboty, aż mi się zachciało pani Krysi posłuchać.
Gość: alex
[15 października 2012]
czy w następnym odcinku możemy oczekiwać wywiadu z królem krawczykiem krzysztofem?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także