Wywiad z Kubą Ziołkiem (m.in. Ed Wood, Tin Pan Alley, Alameda Trio)
Z czołową postacią bydgoskiej sceny niezależnej rozmawiamy o jego nowym projekcie Alameda Trio, sytuacji rodzimej „alternatywy”, nadchodzącym festiwalu If You Say So i nie tylko.
Na początek pytanie o nowy projekt Alameda Trio. W manifeście programowym określacie swój styl jako magiczny brutalizm. O co w tym konkretnie chodzi? To element twojej pracy doktorskiej?
Sam nie wiem do końca o co chodzi w tej kapeli. Okaże się. Sięgamy po różne gatunki, ale nie dla zabawy, czy żonglerki stylistycznej. Chodzi o wyciąganie tego, co wspólne tym wszystkim rzeczom, które cię inspirują i próba przekładania tego na własny język. Nie ma sensu zdradzanie, co jest tym, co wspólne. Niech każdy to odkryje dla siebie. Ważne, że dobór gatunków nie jest ani przypadkiem, ani żartem. Muzyka jest w 100% poważna. Otoczka wokół zespołu zresztą też, choć w tym sensie, że unika zero-jedynkowych określeń: na serio/dla żartu. Ja nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Brutalizm magiczny też z pewnością nie jest żartem. Nie jest też częścią mojej pracy doktorskiej, która siłą rzeczy musi być bardziej „naukowa”.
Skąd ekscytacja hermetyzmem? Po pentagramach w Edzie Woodzie nadszedł czas na heksagramy?
Tetragramy. Bardzo mnie inspiruje kabała i generalnie mistyka żydowska, bardziej od strony filozoficznej i antropologicznej niż czysto religijnej. Znajduję w niej niesamowite treści, które się naszym filozofom nawet nie śniły. W zespole staramy się przemycać wpływy, skale i treści żydowskie (również w tekstach). „Ekscytacja hermetyzmem” nie jest żadną tymczasową zajawką, zresztą w Edzie praktykujemy ją od 6 lat. Samo określenie trochę mi się nie podoba. To, co dla jednego może być zamykające, dla nas dopiero stanowi moment otwarcia. Wszyscy w zespole jesteśmy wielkimi miłośnikami Roberta Antona Wilsona. Pan Basista okultyzuje się od dawna. Ja jestem dzieckiem Bataille’a i Heideggera. Tajemnica i w życiu i w sztuce jest najważniejsza... o ile ktoś traktuje ją poważnie i głęboko. W przeciwnym razie prędzej czy później człowiek okaże się ściemniaczem... lub, o zgrozo, hipsterem.
Można powiedzieć, że swoimi inspiracjami, godnymi składów pokroju Psychic TV czy Coil, wnosicie nowa wartość do coraz bardziej trywializowanej gitarowej muzyki „niezależnej”. Nie czujecie się dziwnie, gdy ktoś słucha nagrań Alamedy bez kumania kim jest Apoloniusz z Tiany?
Ja nie czuję, że muzyka gitarowa jest strywializowana. Przynajmniej nie taka, jakiej lubię słuchać. Czy Kristen jest trywialne albo Shit & Shine? Rozumiem zmęczenie słuchaczy dźwiękami gitar, podobnie jak czasami męczę się słuchając saksofonu. Nie mogę jednak z tego powodu powiedzieć, że jazz mnie nudzi i stał się trywialny, bo ile to można słuchać solówek na saksofonie. Ważne jest to, co ta muzyka ma do przekazania. Dlatego też uważam, że muzyka Alamedy powinna bronić się sama i jeśli ktoś zechce słuchać jej bez całościowej otoczki, to ma do tego prawo i najprawdopodobniej znajdzie w tym dużo frajdy.
W takim razie opowiedz co dzieje się ze starszymi projektami, Ed Woodem i Turnip Farm? Zagracie jako TP trasę z Dnosaur Jr., promującymi zapowiadany na marzec album?
Oba te zespoły nagrają płyty w tym roku. Z Edem zabójcza kariera kwitnie, szykuje nam się pierwszy występ za granicą i to na dużym festiwalu. Rzepy nabierają mniej dinozaurowych kształtów, co mnie mimo wszystko cieszy. Co do supportów przed Dinozaurem, to bardzo bym tego nie chciał. Wolę, gdy supporty są z totalnie innej bajki niż danie główne. Wracając do kwestii albumów, to mam nadzieję, że na drugiej płycie Turnip Farm będzie więcej powietrza i oddechu. Robimy ją z Michałem Kupiczem, co jest w tym przypadku świetnym rozwiązaniem. Eda najpewniej też z nim zrobimy - zaproponował nam współpracę i teraz już mu nie odpuścimy, ha!
Turnip Farm wywołał/wywoła/ma wywołać masowy atak Polaków na scenę niezależną lat dziewięćdziesiątych?
Turnip Farm nie ma na celu wywołania czegokolwiek, i, dla mnie, na tym polega piękno tego zespołu. Polacy niech lepiej zajmą się swoją, obecną sceną i niech nie atakują innych.
To w takim razie dwadzieścia trzy słowa o polskiej scenie. Co cię kręci, co cię w niej podnieca?
Sceny są wynalazkiem raczej dziennikarzy niż muzyków. Doświadczyliśmy już w Polsce kilku prób stworzenia sztucznych scen i zjawisk muzycznych przez dziennikarzy, także tych „niezależnych”. Myślę, że można je pominąć milczeniem. Podobnie jak i obecne podniecanie się wtórnym i konserwatywnym nostalgia-rockiem dla spragnionych dziejowych doznań i pokoleniowej integracji. Wykorzenienie, sentymentalizm, tęsknota za tożsamością - aby Polska Polską była. Niestety Tusk to nie komuna, a Afro Kolektyw to nie Oddział Zamknięty. „Nic dwa razy się nie zdarza”, tako rzecze noblistka. Kolejna moda, na której kilka osób zbije jakiś drobny kapitał na sztucznie zrobionej koniunkturze, a reszta zapomni za 3 lata. Sprzedaż płyt i koncertowa frekwencja poza Warszawą to zweryfikuje. Dlatego, między innymi, staram się patrzeć przez pryzmat poszczególnych wykonawców. Mogę tylko powiedzieć, że oprócz LADO ABC nie wykształciła się w Polsce żadna naturalna, trwała, skoncentrowana i spójna inicjatywa muzyczna.
Z kategorii sentymenty. Tęsknisz za Fugazi?
Nie. Rozwiązali się w idealnym momencie. Nagrali jedną z najlepszych płyt w dorobku, czasy się zmieniły, wiedzieli, kiedy odpuścić i za to ich cenię. Tęsknię bardziej za ich podejściem do tworzenia, za całą mocą instytucjonalną, którą stworzyła ich charyzma. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że były to inne czasy, internet wiele rzeczy zmienił. Obecnie, szczególnie na Zachodzie, nie ma powrotu do tamtej wrażliwości. Trzeba tworzyć nową i to najlepiej taką, która oprze się modom. O ile to w ogóle jest to możliwe.
Teraz czas na naprawdę istotne pytanie: czy shoegazowy projekt Stara Rzeka to tylko jednorazowy wybryk czy stanie się coś więcej? Polskie liryki w „Prześwicie” to świetna rzecz.
Nagram w tym roku płytę Starej Rzeki, chciałbym zagrać kilka koncertów, więc z pewnością nie jest to jednorazowa akcja. Liryk jest polski, bo angielski język stłumiłby tajemnicę. Zresztą w nowych utworach Alameda Trio również śpiewam po polsku, a w zespole, który rozkręcamy wspólnie z Tomkiem z Ed Wood, i Igorem i Piotrem ze Stworów też najprawdopodobniej będę próbował śpiewać po polsku. Elegancko, dla Polski. Dla dzieciaków, pokoleniowo, żeby miały się z kim identyfikować jak ich ojce i pradziady.
Skoro już wyliczamy wszystkie twoje projekty. Co dzieje się z Innercity Ensemble? Rozwijacie formułę muzyki improwizowanej, którą prezentowaliście na koncercie w Mózgu w sierpniu ubiegłego roku? Opowiedz coś więcej o tym wyjątkowo eklektycznym składzie.
Muzyka improwizowana to wyświechtane i mylące określenie. Nasza muzyka nie ma zbyt wiele wspólnego np. z jazzem. Wolę po prostu określenie „granie”. Gramy bez liderów, bez planów, kolektywnie, elegancko, dla Polski. Projekt narodził się naturalnie, z powodu spiętrzenia warstw energetycznych nad Bydgoszczą, Toruniem i okolicami w postaci ostatnich płyt: Hati, Maćkowiaka, Grobbing Thristle, Jachny i Buhla, Ed Wood. Dużo dobrej energii prosiło się o skupienie i skoncentrowanie w jakiejś formie.
Nagraliśmy płytę, którą chcemy wydać w tym roku (wcześniej pojawi się dostępna w internecie EP). Dla mnie ta płyta ma szczególnie znaczenie, nie tylko dlatego, że pojawia się tam czasem najlepsza muzyka, jaką współtworzyłem w życiu. Drugiego dnia sesji nagraniowej miałem wypadek rowerowy i nagrywałem ten album z prawą ręką na temblaku, bez specjalnych możliwości ruchu i na sporej dawce środków przeciwbólowych. To ograniczenie motoryczne – z początku przekleństwo - przerodziło się w coś pozytywnego. Dzięki temu dowiedziałem się o graniu więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Żadnych zbędnych dźwięków, żadnego przegadania. Pokora.
Granie graniem, ale powiedz o co chodzi w organizowanym między innymi przez ciebie bydgoskim festiwalu If You Say So?
Jest to tylko mała cząstka działań w ramach fundacji Wet Music/Nowa Sztuka, której mam przyjemność być członkiem. Słowo festiwal brzmi dumnie i szumnie, natomiast mi i Arturowi Maćkowiakowi chodzi o stworzenie realnej alternatywy dla współczesnych skomercjalizowanych wielkich superfestiwali. Nie ma sensu ścigać się w rozmachu festiwali i wielkości zapraszanych gwiazd, gdyż w Europie (a ostatnio także w Polsce) dochodzi się do pewnej granicy. Festiwale, jeśli nie mają zamienić się w chaotyczny rynek produktów muzycznych wymienialnych i ustawianych obok siebie w pustej przestrzeni, muszą być czymś jakościowo odmiennym. Taką jakość ma prezentować nasz skromny „festiwal”.
Jednym słowem podnosicie rękawice rzuconą koncertom klubowym przez festiwalowe molochy przyciągające ludzi na „zaliczanie” kapel. Myślisz, że większe rozdrobnienie i sprecyzowanie imprez jest w stanie przezwyciężyć ten konsumpcyjny trend? W końcu na czasie jest lubić i znać się i na black metalu, i na surfie.
Dla mnie znaczenie ma przede wszystkim całościowe doświadczenie koncertowe, jakie zdarzało mi się przeżywać na festiwalach typu Unsound czy Plateaux, lecz nigdy np. na Offie, z którego pamiętam tylko chaos, gwar, obrzydliwe piwo i kiełbaski, a także plecy jakichś dziwnych ludzi, zza których wyglądało coś, co przypominało żywego muzyka. Ja w ten sposób nie umiem słuchać muzyki, ani przeżywać koncertu. Nie wiem czy konsumpcyjny trend współczesnych festiwali da się przezwyciężyć. Myślę, że one same zaczną się ludziom nudzić. W końcu pewna ostateczna granica zostanie osiągnięta. Słuchacz się nasyci i trzeba będzie zaproponować mu nową, jeszcze większą, jeszcze bardziej spektakularną formułę. Co można zaproponować komuś kto w ciągu trzech dni zobaczył 90 swoich ulubionych wykonawców, wszystkich z najwyższych półek światowych? Pomijam tutaj rzeczywistą wartość większości wykonawców na takich dużych festiwalach. Ta logika jest zabójcza. My z Arturem myślimy innymi kategoriami. Chcielibyśmy skromnie, kameralnie, ale spójnie i z jakąś określoną ideą czy wizją.
Co fascynuje na chwilę obecną jedną z najbardziej aktywnych osób w polskim światku muzycznym?
Obecnie nie słucham zbyt wiele muzyki, tym bardziej współczesnej muzyki. Katuję jeden album tygodniami. Nie załapałem się na nasz lokalny minihajpik na chillwave, a takie rzeczy jak witch-house czy dupstep wręcz mnie irytują, tak jak kiedyś irytował mnie rap-metal czy Enigma. Zresztą zanim hipsterzy podłapali fazę na dupstep, to wielu spośród moich znajomych jeszcze z czasów hard-core’owych słuchało albo dubstepu albo kapel o nazwach Eat Your Foetus, Anal Foetus, Kill Foetus, Fuck Me Foetus, My Foetus czy Anal Christ, których wokaliści z reguły udawali wieprzki, świnki, etc., i dla mnie zarówno jedno, jak i drugie uchodziło za totalny obciach. Nie wiem czy to jest nowa muzyka, czy nie, ale bardzo lubię nowsze sataniczne produkcje w rodzaju: Gnaw Their Tongues, De Magia Veterum, Zond, Yoga, L’Acephale. Oprócz tego rzeczy okołodronowe Recytując: Glass Organ, Lichens. Do puli mogę dorzucić Growing, Oren Ambarchi, James Blackshaw, David Hurley czy Vibracathedral Orchestra. Niezmiennie i niezmiernie zadziwiają mnie Sir Richard Bishop i Keiji Haino. Ostatnia płyta The Sea and Cake też bardzo ładna.
No to na koniec rozmowy trzy słowa do znienawidzonych czytelników screenagers.
Nie nienawidzę czytalników Screenagers. Wręcz przeciwnie, kocham ich. Kocham też ich rodziców i rodziców ich rodziców. W ogóle kocham wszystko i wszystkich.
Komentarze
[17 lutego 2012]
@alex: Pojawia się pytanie czy Primal Scream to żywi muzycy.
[17 lutego 2012]
[16 lutego 2012]
[16 lutego 2012]
[16 lutego 2012]
[16 lutego 2012]
[16 lutego 2012]