Call Me Lightning

Trash Bar, Nowy Jork - 23 lipca 2005

Zdjęcie Call Me Lightning - Trash Bar, Nowy Jork

Jeszcze kilka lat temu wydanie płyty w wytwórni Revelation było dla każdego zespołu gwarancją wielkiej popularności i szacunku całej sceny niezależnej. Na początku, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych była to mekka sceny hard core, potem dużo większy nacisk został położony na kapele nurtu emo. A dziś? Dziś pozycja tej wytwórni zmniejszyła się bardzo znacznie, a jej muzyczny profil jest trudny do jednoznacznego sprecyzowania. Nie ma co ukrywać - dzieje się to między innymi za sprawą wyraźnego obniżenia poziomu muzycznego kapel wydawanych pod znakiem charakterystycznej gwiazdki. Ale w katalogu Revelation nadal zdarzają się prawdziwe skarby. Jednym z nich jest zdecydowanie wydana niedawno płyta tria z Wisconsin o nieco zastanawiającej nazwie Call Me Lightning. Krążek, zatytułowany "The Trouble We're In" to jedna z tych płyt, którą po pierwszym przesłuchaniu odkłada się na półkę. I można zrobić wielki błąd, nie wracając do niej już więcej. Bo dopiero po którymś z kolei spotkaniu krążek zaczyna uzależniać - nagle odczuwa się potrzebę słuchania go na okrągło, za każdym kolejnym razem odkrywając coraz to nowsze, zaskakujące pomysły, rozwiązania i patenty, których nie dostrzegło się wcześniej. Muzyka grupy jest przebojowa w bardzo przewrotny sposób. To twórcze przetworzenie najlepszej tradycji chaotycznego emocore'a z jednej strony, i jego waszyngtońskiej odmiany z drugiej.

Słuchając płyty aż chce się zobaczyć ten zespół na żywo - intensywność materiału studyjnego zwiastuje, że członkowie grupy podczas koncertu rzeczywiście będą miotać ze sceny błyskawice. I taka jest prawda. Zespół zagrał swój nowojorski koncert w mało chwalebnych i sprzyjających okolicznościach - w jednym z brooklyńskich barów, gdzie występującee na żywo zespoły są chyba głównie magnesem na klientów, którzy potencjalnie mogą kupić kolejne piwo. Przed Call Me Lightning wystąpiło tego wieczoru kilka takich grup. Wszystkie prezentowały mniej lub bardziej udane, ale w każdym przypadku raczej mało oryginalne, podejście do punk rocka: a to rock'n'rollowe (Kickstart), a to noise'owe (zdecydowanie najciekawsza spośród wszystkich supportów grupa Susu), nowofalowo-eskperymentalne (Broadband), czy wreszcie - chaotyczno-wściekłe (The Soviets). I choć każda z tych grup potrafiła choćby na moment przykuć uwagę jakimś trafionym pomysłem czy nietypowym rozwiązaniem, to wszystko były ledwie przymiarki do prawdziwej sztuki.

Dopiero, kiedy na scenie pojawili się trzej muzycy z Call Me Lightning, koncert nabrał barw. Bo okazało się, że to prawdziwi wariaci, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Miotali się po scenie, tańczyli jakiś dziki, pierwotny taniec, w rytm swojej połamanej muzyki - momentami unoszącej gdzieś nad ziemię, momentami porażającej i bezlitośnie strząsającej w dół. Już po pierwszym kawałku było wiadomo, że występ tego zespołu będzie czymś szczególnym - taki poziom pierwotnej scenicznej energii, nietłumionej wściekłości, tamowanej tylko złośliwym poczuciem humoru, nie zdarza się codziennie. Kiedy pod koniec koncertu zabrzmiały jeden po drugim otwierające płytę kawałki "We Be Dragons" i "Ghost in a Mirror" zagęszczenie szaleństwa na scenie dotarło do nieosiągalnego dla większości kapel poziomu, znanego z występów tak wyjątkowych zespołów jak At The Driver-In czy Liars. Najwięcej uwagi skupia na sobie oczywiście wokalista i gitarzysta grupy. Nie dość, że podczas grania dokonywał niespotykanych ewolucji, robiąc przy tym niewiarygodne miny, to na dodatek między kawałkami podejmował z publicznością nieco surrealistyczny dialog na temat imion ojców muzyków grupy, świątecznych prezentów i zdrady, dokonanej przez Judasza.

Przemek Gulda (18 sierpnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także